środa, 21 października 2015

Sezon zakończony, chęci przed nowym nie brakuje

fot. Tomasz Jendrzejczyk

Ostatnie starty w roku za mną. Mam jeszcze końcowe przejażdżki w sezonie, zanim odstawię rower na 2-3 tygodnie. Cieszę się, że ten sezon już się skończył. Teraz czas na odpoczynek i przygotowywanie się do tego, żeby przyszły rok był dużo lepszy.

Niedawno wróciłem do ścigania po dłuższej przerwie i wziąłem udział w trzech klasykach we Włoszech. Jak na tak długi odpoczynek od wyścigów, uważam, że powrót wyszedł mi całkiem nieźle. Nasi dyrektorzy sportowi ustalili, że w tych wyścigach mają się pokazać nasi młodzi gniewni, a pozostali mieli im zapewnić odpowiednie wsparcie. Pierwszy klasyk, Coppa Sabatini, ukończyłem w pierwszej grupie i miałem dobre odczucia z jazdy. W końcówce atakował od nas Valerio Conti, ale został złapany 300 m przed metą. Tego dnia było tak ciepło, że nawet nie zakładałem potówki. Za to już w sobotę na Giro dell’Emilia pogoda była całkiem odmienna – 7 st. C, deszcz i mgła. W pewnym momencie wjechaliśmy na płaskowyż i przez ok. 30 km kręciliśmy na nim z widocznością sięgającą do 50 m. Za to następnego dnia w niedzielę znowu jechałem bez potówki przy 25 st. C.

Giro dell’Emilia kończyły rundy z ciężkim podjazdem w San Luca. Zgodnie z wytycznymi dyrektora sportowego, mieliśmy go zacząć z przodu i tak też zrobiliśmy. Przy pierwszym wjeździe na podjazd w pierwszej "10" było nas 4 czy 5 z Lampre-Merida. 10 km przed podjazdem wziąłem na koło Jana Polanca, który miał walczyć w wyścigu o zwycięstwo, później wyszedłem na czoło grupy i ciągnąłem ją. Jeśli ktoś zaczął ten podjazd z tyłu, miał później duże problemy. Było mokro, a nachylenie w początkowej fazie wzniesienia sięgało 25 st. Tempo w sobotę było naprawdę mocne, w pierwszą godzinę przejechaliśmy w deszczu 51 km. Następnego dnia w GP Bruno Beghelli jechaliśmy na Roberto Ferrariego. Wyścig był mocno rwany, na trasie zawodnicy z różnych ekip oddawali mnóstwo skoków, ale pierwszy odjazd ruszył dopiero po kraksie na trasie. Sam też byłem w atakującej grupce, ale starałem się równocześnie zachować siły na finisz i dobrą pomoc Ferrariemu. Gdy wszystko już się zjechało, 9 km przed metą wyszedłem na czoło wyścigu i ciągnąłem na ostatnim podjeździe dla kolegów. Zrobiłem swoje, a Ferrari finiszował na 3. miejscu. 

Mogę być zadowolony z ostatnich startów w sezonie. Żadnego urazu psychicznego po Vuelcie nie mam, bo nic nie pamiętam. Oglądałem nawet ostatnio ten feralny etap, widziałem, jak wsiadam do karetki i rozmawiam z lekarzami, ale w ogóle tego nie zarejestrowałem. Godzina wycięta z życiorysu i tyle. Zależało mi, żeby po Vuelcie wystartować w mistrzostwach świata, jednak kraksa pokrzyżowała te plany. Ten rok nie był dla mnie udany, nie ma co ukrywać, ale wierzę, że następny będzie lepszy. Mam nadzieję, że limit pecha wyczerpałem na kilka sezonów. Nie załamuję się i jadę dalej, wszystko w moich nogach i głowie. Nie czuję się zmęczony, motywacji mi nie brakuje, chęci do ścigania na wysokim poziomie wciąż mam bardzo duże. Oby tylko zdrowie dopisywało.

Mam podpisany kontrakt z Lampre-Merida na nowy sezon i mogę się do niego spokojnie przygotowywać. Trochę lat ścigam się już w tej ekipie i mogę w niej liczyć na dobre wsparcie. Giuseppe Saronni śmiał się ostatnio, że sporo kosztowały go w tym roku moje opatrunki, i życzył, żeby w przyszłym roku było inaczej. Nowy sezon chciałbym zacząć później niż miniony. Argentyna była przyjemnym miejscem na pierwszy start w roku, ale tak wczesny początek może rozregulować silnik w dalszej części sezonu. Chcę wrócić do sprawdzonego programu startów. Jego ostateczny kształt ustalę na grudniowym zgrupowaniu. Wiem, na czym powinienem się skupić w przygotowaniach, mam swój plan do wykonania. Zimę chciałbym przejechać na rowerze górskim i na nowej przełajówce. Choć mam ją już od początku roku, nie było jeszcze okazji, żeby ją sprawdzić.

Cały sezon w wykonaniu Lampre-Merida oceniam dobrze. Odnieśliśmy etapowe zwycięstwa na każdym z wielkich tourów, pokazaliśmy się z dobrej strony w innych wyścigach. Zabrakło wysokiego miejsca w generalce wielkiego touru, w przyszłym roku spróbujemy to zmienić. W ostatnim czasie ogłoszono kilka transferów do naszej ekipy i widać, że inwestuje ona w młodych zawodników, co jest zgodne z jej dotychczasową polityką stawiania na dobrze rokujących kolarzy. Sporo dobrego można się spodziewać po Louisie Meintjesie. Ma dopiero 23 lata, a już ma na swoim koncie 10. miejsce w Vuelta a Espana, na pewno będzie dla nas dużym wzmocnieniem. Dla kilku bardziej doświadczonych zawodników też znajdzie się jednak w ekipie miejsce. Nie jestem już młodzieniaszkiem, ale czuję się młodo i nie widzę przeszkód, żeby wciąż skutecznie rywalizować. Dziękuję za wsparcie okazywane w tym niełatwym sezonie i do zobaczenia w przyszłym roku.

piątek, 21 sierpnia 2015

Czas na 10. wielki tour


Od środy jestem w okolicach Malagi, ostatnie przygotowania do Vuelta a Espana są w toku. Dzisiaj czeka nas rekonesans trasy otwierającej wyścig drużynowej czasówki. Ma tylko 7,4 km, ale nie jest najłatwiejsza i miejscami zapowiada się bardzo specyficznie. Sporo nerwów, niewiele minut i będzie po etapie, ale wcześniej trzeba się do niego dobrze przygotować.

Bardzo się cieszę, że stanę na starcie Vuelty, bo różnie mogły się sprawy potoczyć. Jak wiecie, na początku zeszłego tygodnia miałem na treningu wypadek. Kierowca nie zatrzymał się przed znakiem stopu, gdy jechałem ok. 50 km/godz. Zdążyłem trochę wyhamować, ale walnąłem twarzą w bok samochodu. Na szczęście jedyny ślad po tym zdarzeniu to u mnie ruszająca się jedynka. Tylko następnego dnia musiałem zmodyfikować plan treningowy, ale poza tym zrobiłem wszystko to, co sobie założyłem przed Vueltą.

Pierwsze etapy wyścigu będą pewnie strasznie nerwowe, jak to w wielkim tourze. Trzeba będzie jechać uważnie tym bardziej, że już 2. i 4. etap kończą się na podjazdach. Zależy mi na dobrym wyniku, ale nie stawiam przed sobą żadnych konkretnych celów. To mój 10. wielki tour i podchodzę do niego ze spokojem. Pojadę z dnia na dzień i skupię się na walce o dobre miejsce w generalce albo o etapy w zależności od tego, jak ułoży się wyścig. Mam przyjemne wspomnienia z Vuelta a Espana i chciałbym je podtrzymać.

Trasa w tym roku wydaje się wymagająca, ale Vuelta przyzwyczaiła już w ostatnich latach do ciężkiej harówki. Na dwóch etapach zrobimy ponad 5000 m przewyższenia, a w całym wyścigu są aż 44 podjazdy. Nie znam ich, ale nie martwi mnie to, nasz sztab dobrze je rozpracuje i każdego dnia przekaże wszystkie przydatne informacje. Najtrudniej zapowiadają się pierwsze dwa tygodnie. Jeśli będę się dobrze czuł, mogę liczyć na odpowiednie wsparcie ekipy. Skład mamy dostosowany do trasy. Są w nim dobrzy górale, ze sprinterów jest tylko Richeze, mamy też młodych, którzy będą pewnie atakować.

Lista startowa wyścigu robi wrażenie. Ze ścisłej czołówki zabraknie tylko Contadora. Najlepsi mają już w tym roku w nogach sporo kilometrów i trudno wskazać jednego faworyta, dlatego tym ciekawsze ściganie się zapowiada. Ja również postaram się dostarczyć Wam dobrych emocji. Nie udało się spełnić podobnych nadziei podczas Tour de Pologne. Być może przyczyną gorszego wyścigu jest zmiana przygotowań w stosunku do zeszłego roku –  tym razem byłem przed TdP na wysokości, a w zeszłym roku trenowałem w lipcu w Polsce. Nie analizuję jednak tego, będę mądrzejszy za trzy tygodnie. Teraz liczy się tylko forma na Vuelcie.

sobota, 1 sierpnia 2015

Gotowy na Tour de Pologne

fot. Bettini

Czas powrócić na krajowe szosy. Jak dla każdego polskiego kolarza, Tour de Pologne to dla mnie bardzo ważny wyścig i chcę w nim osiągnąć dobry wynik. Motywacji po nieudanym Giro mi nie brakuje. O zwycięstwie w TdP od lat decydują sekundy. Trzeba dotrzeć bez strat w góry, a tam mieć oczy dookoła głowy i odpowiednio reagować na to, co się dzieje na trasie. Generalkę ostatecznie ustali czasówka w Krakowie, jednak dobra sytuacja wyjściowa przed finałem to warunek konieczny powodzenia.

Można powiedzieć, że rozpocznę w niedzielę sezon od nowa. Po mistrzostwach Polski odstawiłem rower i po tej przerwie trzeba się było dobrze przygotować do kolejnych wyścigów. Prawie cały lipiec spędziłem we Włoszech – tydzień nad morzem, dwa tygodnie w górach. Wykonałem tam dobrą robotę i zrobiłem odpowiednią bazę przed Tour de Pologne i Vuelta a Espana. Szczególnie przed Vueltą może się przydać przetarcie z włoskich gór, w których upał był w tym roku wyjątkowy. Na wysokości 2000 m temperatura sięgała 30 stopni C. Solidnie potrenowałem na słynnych podjazdach nawet po 6 i 7 godzin dziennie. W okolicach Livigno jeździ pół peletonu, więc nie brakowało kompanów do treningu, ćwiczyłem m.in. wspólnie z Maciejem Bodnarem i Pawłem Poljańskim. Po powrocie do domu w ostatnim tygodniu miałem dobre treningi w swoich okolicach i czuję się gotowy na wyścig. Jazda za skuterem poprawia szybkość, ale nic nie zastąpi prawdziwego ścigania się, dlatego pierwsze etapy będą ważne dla odpowiedniego rozkręcenia nogi.

Nasz skład na Tour de Pologne uważam za optymalny. Na płaskich etapach swoją moc powinni pokazać sprinterzy Modolo, Bonifazio i Ferrari, a reszta ekipy, czyli ja, Ulissi, Mori, Cattaneo i Conti, będzie miała za zadanie skuteczną walkę w górach. Wszyscy wracamy do walki po dłuższej przerwie i jesteśmy głodni wyścigów. Przed przerwą startowałem w Sobótce i mogę być zadowolony ze swojej jazdy na mistrzostwach Polski, wcześniej w Szwajcarii zmęczenie po Giro zrobiło swoje. Choć nie udało mi się śledzić zbyt dokładnie Tour de France, bardzo mnie ucieszyły zwycięstwa Rubena Plazy z Lampre-Merida i Rafała Majki, którym mocno gratuluję. Ruben to bardzo sympatyczny gość i jest mi tym bliższy, że jest moim rówieśnikiem. Wierzę, że w tym sezonie pójdę jeszcze w jego ślady. Trzymajcie kciuki, do zobaczenia na trasie!

piątek, 12 czerwca 2015

Sezon nie kończy się w maju

fot. Daniel Geiger

Wróciłem do ścigania po Giro d’Italia. Wczoraj wystartowałem w szwajcarskim klasyku GP du canton d'Argovie. Przejechaliśmy 15 rund po 12,1 km każda. Leżałem w kraksie, ale na szczęście skończyło się na szlifach. Jechałem już w tym wyścigu w 2005 roku, można było dobrze przepalić nogę, bo na rundzie był ok. 2-km podjazd. O zwycięstwo walczyli jednak sprinterzy, Bonifazio z mojej ekipy był 4. Miałem wczoraj dobre odczucia na trasie. Po Giro odstawiłem rower na 2 dni, a przez resztę tygodnia po Giro urządzałem sobie przejażdżki.  Myślę, że odpocząłem i przed Tour de Suisse nie czuję się zmęczony.

Było to chyba najtrudniejsze Giro d’Italia, w jakim startowałem. Takiego tempa jeszcze nie było. Od samego początku wyścigu gaz był taki jak zwykle w trzecim tygodniu. Widać, że kolarstwo się zmienia i mocno przyspiesza, można zapomnieć o spokojnej jeździe. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko się dostosować. Atakowałem na etapach z metą pod górę, czyli jedynych, które mogły mi przynieść sukces, ale zawodnicy z czołówki wraz ze swoimi ekipami nie pozwalali na zbyt wiele. Odjechałem np. na ciężkim etapie z Mortirolo, jednak kontrola faworytów była zbyt duża, żeby uzyskać odpowiednią przewagę. Nie pomagało też to, że atakował w tym dniu Hesjedal, który był dość wysoko w generalce.

Taki jest urok kolarstwa. Jeśli nie walczy się już w wyścigu o generalkę, wiele czynników musi się zgadzać, żeby odnieść zwycięstwo etapowe. Nie udało się tym razem, ale nie składam broni. Sezon nie kończy się w maju, trochę ścigania i szans na dobre wyniki jeszcze przede mną. Dla mnie indywidualnie nie było to udane Giro d’Italia, ale dla mojej ekipy wręcz przeciwnie. 4 zwycięstwa Lampre-Merida to chyba najlepszy wynik w historii startów grupy w Giro. Największy szacunek należy się oczywiście Contadorowi. Okazał słabość jedynie na przedostatnim etapie, ale kto wie, czy nie była to tylko zagrywka dla rywali przed Tour de France. Contador to jednak Contador. Nie ma drugiego takiego kolarza i chyba prędko nie będzie. Duże wrażenie nie tylko na mnie zrobiła też Astana. Była niesamowicie mocna. Robiła, co chciała. Gdy atakowała, to w czterech-pięciu.

Jutro po raz pierwszy wystartuję w Tour de Suisse i postaram się o dobry debiut. Trasa wyścigu wydaje się podobna jak w Romandii. Ciekawie zapowiada się królewski 5. etap z metą na lodowcu w Austrii. Będziemy wjeżdżać na blisko 2700 m, a w sumie tego dnia czeka nas ok. 4000 m przewyższenia. Po Szwajcarii planuję odstawić rower, prawdopodobnie pojawię się jednak na mistrzostwach Polski w Sobótce. Prawie cały lipiec spędzę we Włoszech. Czeka mnie trochę morza, trochę gór, na pewno 2 tygodnie spędzę w Livigno, gdzie będę się przygotowywał do Tour de Pologne i Vuelta a Espana. Motywacji do ciężkiej pracy będę miał pod dostatkiem.

wtorek, 19 maja 2015

Walka trwa

fot. Bettini

Dzień odpoczynku na Giro zleciał strasznie szybko, ale udało mi się trochę wypocząć. Pierwszy tydzień wyścigu był bardzo intensywny, więc taka przerwa była wskazana. Tempo było tak wysokie jak czasami w ostatnim tygodniu Giro. Póki co Astana robi w wyścigu niezłą zadymę, zobaczymy, jak będzie dalej. My wygraliśmy już dwa etapy i mam nadzieję, że na tym nie poprzestaniemy. Ja mogę być z pierwszego tygodnia w miarę zadowolony, choć liczyłem na ciut więcej. Może się niektórym wydawać, że ok. 10 minut straty to dużo, ale wyścig wciąż trwa i do końcowego rozrachunku daleko.

Tydzień rozpoczęliśmy kiepską czasówką. Nie pomogło to, że wystartowaliśmy jako pierwsi, ale trzeba też przyznać, że nie mamy w ekipie na Giro specjalistów od walki z czasem na płaskim. Na 2. etapie straciłem z powodu kraksy przede mną na przedostatniej rundzie w Genui. Podobno jej przyczyną był kibic, który przechodził przez drogę z rowerem, szkoda gadać. Peleton podzielił się wtedy i nie udało się już dociągnąć do czołówki. Toskania to typowo kolarski region, dawno nie jechało tam Giro, dlatego nie brakowało w tym tygodniu kibiców, niestety wśród nich było kilku nierozważnych.

Na 4. etapie do La Spezii musiałem odpuścić jazdę z faworytami w końcówce, bo tempo na podjeździe Biassa było zabójcze, Astana mocno go podkręciła. Strasznie ciężki był ten etap, bez metra płaskiego. 5. etap do Abetone był całkiem udany, dojechałem blisko faworytów, a do tego wygrał Jan Polanc. Zrobił tym zwycięstwem dobrą reklamę nowemu rowerowi ekipy, który przez ten tydzień bardzo przypadł mi do gustu. Nowa Scultura jest bardzo lekka, ale robi różnicę nie tylko pod górę. Jest bardzo wygodna i zwrotna, świetnie się prowadzi na zjazdach i przyspiesza tak, jak trzeba. Zostanę przy niej do końca wyścigu.

Strasznie nerwowo zrobiło się w końcówce 6. etapu. Bardzo wiało i wszyscy mocno się pchali na finiszu, a do tego jeszcze ta kraksa. Na szczęście udało mi się wyhamować. W kolejnym etapie popis dał Diego Ulissi. Znałem końcówkę tego etapu z Giro 2011, ciągnąłem wtedy dla Petacchiego, który finiszował 2. Tym razem było zwycięstwo. Naszą pierwszą opcją do walki o etap był Modolo, ale trochę zabrakło mu sił w końcówce i świetnie wykorzystał to Ulissi. Strasznie nas ucieszyła ta wygrana, Diego potrzebował jej, żeby się przełamać. Zwyciężył w nie byle jakim, bo w najdłuższym etapie tegorocznego Giro. Po takim maratonie nie planowałem większej akcji podczas 8. etapu, ale spontanicznie dołączyłem do odjazdu, który dobrze się zapowiadał. Trzeba próbować, tym razem się nie udało, może innym razem będzie lepiej. Początkowo zawodnikom z ucieczki niespecjalnie pasowało to, że w niej jestem, bo miałem najmniejszą stratę z nas wszystkich. Później peleton dał nam jednak większą swobodę i wszyscy w ucieczce dobrze współpracowali i wychodzili na zmiany. W końcówce zabrakło mi nieco sił, gdy zostałem skasowany, a faworyci kręcili w bardzo mocnym tempie. Jazda w ucieczce trochę tych sił zużyła, wcześniej też nikt się nie oszczędzał, bo pierwszą godzinę wyścigu przejechaliśmy ze średnią 47 km/godz. Okazało się, że był to zbyt ważny etap dla faworytów i szczególnie Astana podkręciła tempo pościgu na tyle, że nie udało się dojechać i choćby zminimalizować strat w generalce. Tydzień zakończył kolejny długi etap, na którym zrobiliśmy 4200 m przewyższenia.

Można powiedzieć, że tegoroczne Giro to Contador, Aru, Porte i reszta świata. Na pewno do końca maja oprócz walki o układ podium wiele ciekawego się jeszcze jednak wydarzy. Drugi tydzień zapowiada się w miarę spokojnie, choć na Giro nie spodziewałbym się zbyt dużego luzu na trasie. Wszyscy będą mieli w głowie ciężką sobotnią czasówkę i następujący po niej trudny górski etap, ale wcześniej też trzeba być czujnym. Już jutro etap do Imoli nie będzie łatwy. Dzisiaj też końcówka do lekkich nie należy, będzie trochę ostrych zakrętów. Pojedziemy dla Modolo z wiarą w końcowe zwycięstwo. Będę walczył z dnia na dzień w zależności od tego, jak sytuacja będzie się rozwijać. Wyścig jeszcze długi, są jeszcze dwa tygodnie, żeby dostarczyć sobie i kibicom trochę radości.

piątek, 8 maja 2015

Pełna gotowość

 fot. Giro d'Italia/RCS Sport
  
Jutro rozpocznę swoje 5. Giro d’Italia. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby było dla mnie udane. Romandia nie wypadła tak, jak bym chciał, jednak w dużej mierze wynika to z kraksy na 2. etapie. Na szczęście wydobrzałem już i czuję się gotowy do poważnych wyzwań. Jestem dobrze zmotywowany i mogę liczyć na wsparcie ekipy.

Od wczoraj trenowaliśmy drużynową jazdę na czas, która rozpocznie Giro. Trasa 1. etapu jest płaska i w miarę łatwa, choć trzeba uważać na trzy dość ciemne tunele. Poświęciłem w tym sezonie sporo uwagi treningom na kozie i mam nadzieję, że to zaprocentuje. Trasa tegorocznego wyścigu łatwa nie jest. Mówią, że najlżejszy będzie drugi tydzień. Z pewnością nadrobi to jednak ostatni, wspinaczki będzie w nim pod dostatkiem. Poprzedzi go dzień odpoczynku, po którym zaraz po starcie czeka nas solidny podjazd. Nie będzie więc wypoczynku podczas dnia przerwy, nikt nie będzie chciał stracić rytmu i skończy się pewnie na treningu za autem. Nie można też lekceważyć pierwszego tygodnia wyścigu, który może ustawić dalszą rywalizację.

Najcięższe tegoroczne podjazdy znam dość dobrze, na przykład Sestriere i Mortirolo. Colle delle Finestre też do łatwych nie należy, połowa podjazdu jest po asfalcie, a połowa po szutrze, jak w Strade Bianche. Po nim zjedziemy nowym asfaltem, by na deser zacząć wspinaczkę na stację narciarską w Sestriere. Jazdę pod górę powinien ułatwić mi nowy rower, na którym zadebiutuję podczas Giro. To lżejsza wersja modelu Scultura Meridy z całkiem nowym projektem ramy. Testowałem ją i zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Być może wybiorę Sculturę na wszystkie etapy oprócz jazdy na czas.

Przed Romandią robiłem rekonesans trzech etapów. Przejechałem trasę 59-km czasówki z Treviso do Valdobbiadene. Jej pierwsza szybka połowa jest zupełnie płaska, a później są dwa dość wymagające podjazdy. Trzeba będzie uważać, żeby nie stracić za dużo na płaskim, a później pokazać moc pod górę. Po 13 etapach swoje może zrobić zmęczenie, dlatego tym bardziej nie będzie to łatwa walka z czasem. Sprawdzałem też trasę 4. i 5. etapu. Trasa pierwszego z nich jest bardzo ciężka, cały czas góra-dół. Trasę do Abetone tylko sobie odświeżyłem, bo mieszkam blisko niej we Włoszech. Końcowy podjazd jest długi, ok. 17 km, ale jego wymagająca część liczy jakieś 5 km, 4,5 km przed metą przewyższenie spada. Gdy robiłem rekonesans, w końcówce podjazdu był już zerwany asfalt, teraz przygotowania są już na innym etapie.

Sporo wrażeń powinien dostarczyć etap z metą na torze Imola. Na torze jest podjazd być może nawet na małą tarczę. Oglądając Formułę 1 w TV, nie widać nawet, kiedy bolidy pokonują go z prędkością 300 km/godz., ale rowerem to co innego. Trzeba będzie też uważać na karbowane powierzchnie na zakrętach, schodki mają na nich jakieś 5 cm i mogą wyrządzić krzywdę. Zapowiada się nerwowa końcówka, bo nie dość, że meta etapu jest na torze, to jeszcze wcześniej zrobimy na nim 3 rundy.

Nie tylko kolarze pracują w maju na pełnych obrotach. 3 dyrektorów sportowych, w sumie 10 mechaników i masażystów, lekarz, rzecznik prasowy – wyjdzie z 15-16 osób do samej obsługi zawodników. Wszyscy walczą o to, by wynik w Giro d’Italia był na miarę rangi wyścigu. Ostatecznie wszystko jednak sprowadza się do naszych nóg i tego, by zrobić z nich dobry użytek. Trzy tygodnie jazdy to nie przelewki, ale czuję się na nie gotowy. Trzymajcie kciuki, a ja postaram się odwdzięczyć na trasie.

wtorek, 28 kwietnia 2015

Ostatni sprawdzian przed Giro

fot. BettiniPhoto

Czas na próbę generalną przed Giro d’Italia, czyli Tour de Romandie. Wczoraj przez dwie godziny trenowaliśmy jazdę na czas w drużynie. Trasa pierwszego etapu jest szybka, w końcówce pojawia się na niej krótki podjazd, co może choć trochę wyrówna szanse ekip, które nie specjalizują się w czasówkach. Sprawdzę w Szwajcarii swoją dyspozycję, skład Lampre-Merida jest mocny, chcemy przejechać dobry wyścig. Rui Costa ma za sobą udane Ardeny i jest w wysokiej formie, pewnie potwierdzi to w tym tygodniu. Dla mnie będzie to debiut w Romandii. Chciałem zmienić w tym sezonie swój program startowy, dlatego zdecydowałem się właśnie na ten wyścig. Największy sprawdzian czeka mnie na królewskim 5. etapie, ale cały tydzień powinien być dobrym przetarciem przed Giro.

Miałem trochę odpoczynku od ścigania po Katalonii. Trenowałem u siebie i można powiedzieć, że przeżyłem w tym czasie cztery pory roku. Był deszcz, śnieg i ostre słońce, taka zaprawa może się przydać na Giro. W tym roku nie wyjechałem trenować na Etnę, bo większość kolegów z ekipy w kwietniu się ścigała i nie miałbym kompanów na obóz. U siebie też byłem jednak w stanie zrobić na treningach solidne przewyższenia i czuję się dobrze przygotowany do majowych wyzwań. W zeszłym tygodniu robiłem rekonesans fragmentów trasy Giro, o którym postaram się jeszcze wspomnieć po Romandii. Trenowałem też we Włoszech jazdę na czas na torze i jeździłem za motorem. W Szwajcarii powinno się udać złapać odpowiedni wyścigowy rytm.

Jeszcze kilka słów o wyścigu dookoła Katalonii. Nie mogę być z niego w pełni zadowolony. Straciłem na jednym z etapów, gdy dopadł mnie kryzys głodowy, z którego wyciągnąłem już wnioski na przyszłość. Później było już dobrze aż do 6. etapu, gdy brałem udział w kraksie. Przytrafiła się ona na rancie, byłem wtedy blisko barierki i gdy inni zaczęli upadać, nawet nie zdążyłem nacisnąć na hamulec. Skończyło się na solidnych szlifach. Mniej szczęścia miał np. jadący obok mnie Laurens ten Dam, który złamał w kraksie cztery żebra. Ukończyłem ten etap, ale z tak mocnymi szlifami nie było sensu stawać na starcie ostatniego dnia wyścigu, w którym nie miałem już szans walczyć o dobry wynik. Katalonia to jednak już przeszłość. Teraz skupiam się tylko na ostatnim sprawdzianie przed Giro.

poniedziałek, 23 marca 2015

Udane Tirreno-Adriatico, pora na Katalonię

fot. Bettini

Dzisiaj zaczynam ściganie w Katalonii. Czuję się dobrze, chciałbym powtórzyć wynik sprzed dwóch lat, gdy ukończyłem Volta a Catalunya w pierwszej „10”. W zeszłym roku rozchorowałem się i musiałem się wycofać z wyścigu. Obstawa będzie bardzo mocna, trasa też do łatwych nie należy. Będziemy mieli do pokonania 24 górskie premie. Zgodnie z założeniami ja i Rafael Valls mamy walczyć o dobre miejsca w klasyfikacji generalnej. Rafael pokazał ostatnio na Paryż-Nicea, że ma nogę, więc mam nadzieję, że damy radę zdziałać coś dobrego. Skład na Katalonię mamy mocny, wszystko zależy od nas. Chcę dojechać w góry z czołówką i tam powalczyć o dobry wynik. Trochę kilometrów trzeba będzie wcześniej pokonać, więc pojedziemy czujnie z dnia na dzień.

Po Tirreno-Adriatico wróciłem na kilka dni do domu podładować baterie. Sam wyścig też mnie podbudował, bo wiem, że przygotowania do najważniejszych startów idą we właściwym kierunku. Tirreno-Adriatico oceniam dobrze, a nawet bardzo dobrze, patrząc na listę startową wyścigu. Czuję jednak niedosyt, bo miejsce w „10” było blisko. W dużej mierze rywalizację ustawiły dwie czasówki, które zajęły w sumie raptem 15 minut. Ścisk w czołówce był duży - różnica czasu między 3. a 15. kolarzem wyniosła w generalce tylko minutę.

Wyścig zaczął się inaczej niż planowano. Pogoda pomieszała szyki i zamiast jazdy drużynowej na czas mieliśmy indywidualną wokół hotelu. Drugi etap zakończył się tak, jak często to bywa na początku większych wyścigów, czyli kraksą. Runda była szybka i trzeba było bardzo uważać. Dojechałem cało, trochę mniej szczęścia miał Sacha Modolo z mojej ekipy, ale mógł stanąć na starcie następnego dnia. Etap z metą w Arezzo był dla mnie powrotem do miejsc, które dobrze znam. Przejeżdżałem 2 km od domu, w którym kiedyś mieszkałem. Z jednej strony miło było tam wrócić, z drugiej strony finisz był bardzo niebezpieczny. Z szerokiej drogi nagle zjeżdżało się bramą w wąską i robiło się zamieszanie, ale dałem radę dojechać do mety w pierwszej grupie. Kolejny etap kończyły dwie rundy z ciężkim podjazdem, który w najgorszym fragmencie dochodził do 20% nachylenia. Wszyscy w czołówce bardzo się pilnowali i pozycja na mecie odpowiadała mniej więcej tej, którą przyjęło się na szczycie ostatniego podjazdu. Pierwsza grupa liczyła kilkunastu mocnych zawodników i cieszę się, że byłem wśród nich.

Porządnie sprawdzić nogę mogłem na królewskim etapie z metą na Monte Terminillo. Finałowy podjazd bardzo mi odpowiadał. Byłby jeszcze lepszy, gdyby pogoda okazała się łaskawsza, ale zawsze to jakieś nowe doświadczenie. Jeździłem już w śniegu, po zupełnie białej drodze jeszcze nie. Gdy w końcówce zawodnicy z czołówki zaczęli skakać jeden po drugim, starałem się utrzymywać swoje równe tempo i myślę, że także dzięki temu niewiele straciłem. Długo wspierał mnie Jose Serpa, który na wielu podjazdach wyścigu udowadniał, że słaby nie jest. Na szczycie było poniżej zera i strasznie wiało. Następnego dnia pogoda znowu dała nam w kość, tym razem lało przez cały etap, nie było też zbyt ciepło. Uratowały mnie nowe rękawiczki na deszcz, poza tym ukończyłem etap w takich samych ciuchach, w jakich go rozpocząłem, w strugach deszczu nie było potrzeby niczego z siebie zrzucać. Końcowa czasówka był taka jak zwykle w Tirreno-Adriatico, czyli płaska jak po stole. Trudno było mi coś na niej zwojować, ale przyda się takie przetarcie przed najważniejszymi jazdami na czas w sezonie.

Oprócz Tirreno-Adriatico cieszę się też ze swojej postawy w Strade Bianche. Na finiszu zostałem trochę z tyłu, ale 9. miejsce w takim wyścigu też jest dobrym wynikiem, tym bardziej, że trochę przeszkód trzeba było w drodze do Sieny pokonać. Złapałem gumę na jednym z pierwszych dłuższych odcinków, później w połowie wyścigu musiałem zmienić koła. Miałem obręcze z wysokim profilem, a wiało tak mocno, że zrzucało mnie z szutru. Po zmianie na koła z niższym profilem goniłem peleton przez jakieś 10 km, co kosztowało mnie trochę sił, ale nie byłem jedyny. Mniej więcej w tym samym czasie na jednym z odcinków ok. 70 kolarzy złapało gumę, zrobiło się spore zamieszanie i gonitwa między samochodami. Później było już spokojniej, atakowałem jakieś 16 km przed metą, ale kontrola była już wtedy zbyt wielka i moja próba skończyła się bez powodzenia. Z całego wyścigu jestem jednak zadowolony. Mam nadzieję, że to samo będę mógł stwierdzić po Katalonii.

piątek, 6 marca 2015

Białe drogi po dobrych startach



fot. Bettini

Od wczoraj jestem we Włoszech, dzisiaj skierowałem się ku „białym drogom”. Startowałem w Strade Bianche trzy razy i bardzo dobrze znam wszystkie odcinki tego wyścigu, jedynie początek będzie nieco inny niż wtedy, gdy brałem w nim udział. Będę musiał sobie trochę przypomnieć, jak się jeździ po szutrach. Trzeba uważać na żwirowych zakrętach, na pewno przydadzą się umiejętności nabyte w przełajach. Nie ciąży na mnie wielka presja wyniku i podchodzę do startu ze spokojem. Strade Bianche to jeden z moich ulubionych wyścigów, dlatego cieszę się na jutro. Ten wyścig to prawdziwa perełka. Spośród włoskich klasyków po Lombardii i Mediolan-San Remo to chyba wyścig nr 3. Po zeszłorocznej edycji w Polsce też zyskał na popularności, i słusznie. Myślę, że jeszcze rok-dwa lata i trafi do World Touru.

Założenia są takie, żebyśmy razem z Pozzato dojechali do Sieny na dobrych pozycjach. Tam prawdopodobnie będę się starał wesprzeć Pippo. Dobrze radził sobie na pierwszych podjazdach tego sezonu i może być w sobotę groźny. Strade Bianche to jednak wyścig, który nie jest łatwo przejechać idealnie zgodnie z planem, dlatego trzeba być przygotowanym na różne warianty. Najważniejsze to trzymać się czołówki, gdy zaplątasz się na szutrach z tyłu, grupa odjedzie. Niektóre z szutrowych odcinków są lepsze niż polskie szosy, miejscami można lecieć 50 km/godz., ale jednak trochę umiejętności technicznych się przyda. Pomogą też szytki 28 mm i 7 atmosfer w nich, do tego przełożenia 38-28. Niektórzy założą z przodu 36, ale według mnie nie ma w Strade Bianche aż takich podjazdów, żeby to było konieczne, no i po szutrach dobrze jest jechać w miarę twardo.

Losy wyścigu zaczną się pewnie decydować na odcinku Monte Sante Marie. Można go porównać do lasku Arenberg z Paryż-Roubaix. To na Monte Sante Marie odbywa się poważna selekcja, tam dzieli się grupa i zaczynają się poważne odjazdy. Odcinek ma aż 11,5 km. W końcówce wyścigu szutrowe odcinki są blisko siebie, znam je na pamięć, mam nadzieję, że to zaprocentuje. 

W tym tygodniu  miałem już białe drogi, ale w Polsce. Pogoda była strasznie zmienna, jednak udało mi się wykonać plan treningowy. Mimo wszystko lepiej było u nas niż w Toskanii. Ostatnio nawiedziła ją wichura, wszędzie leżały powalone drzewa, jeszcze wczoraj strasznie wiało, musiałem zawrócić z jednego podjazdu, bo był zamknięty właśnie ze względu na zwalone drzewo. Miałem wczoraj jechać z rowerem czasowym na tor, ale z powodu wiatru trzeba było przełożyć wyjazd na inny termin, żeby nie ucierpieć. Jazdę na czas mocno trenowaliśmy na zgrupowaniu przed Trofeo Laigueglia. Czasówki zaczynają być decydujące podczas wyścigów i trzeba to uwzględnić w przygotowaniach. W tym tygodniu dwa razy trenowałem na kozie w Polsce.

Jestem zadowolony z początku sezonu. Jest dobrze, lepiej niż w zeszłym roku. Czuję postęp, w zeszłym roku bardziej się męczyłem, ale nie popadam w euforię, bo najważniejsze wyścigi sezonu dopiero przede mną. Ostatnie starty w trzech włoskich klasykach uznaję jednak za bardzo udane. W każdym z nich dobrze wykonałem swoją robotę i jestem z tego zadowolony. W każdym dojeżdżałem do mety w czołowej grupie. Dwa z nich zakończyły się zwycięstwem Lampre-Merida i to się najbardziej liczy. Młodzi postarali się i dobrze finiszowali, a ja przypomniałem sobie trochę rozprowadzanie, pracowałem dla naszych sprinterów do samego końca. Żaden z tych klasyków nie był łatwą przejażdżką. W GP Lugano trasa była na wymęczenie, cały czas góra-dół. W Trofeo Laigueglia w końcówce musiałem skasować odjazd, żeby Cimolai mógł walczyć o wygraną. Nikt się wtedy nie oszczędzał, ale na szczęście zostało mi trochę sił i wszystko skończyło się po naszej myśli. 

Mamy na koncie 5 zwycięstw, jak na początek sezonu nie jest źle. Świetnie w Tour of Oman spisał się Rafael Valls, mam nadzieję, że odbuduje dobrą formę po latach problemów ze zdrowiem. Dla mnie ważne wyścigi powoli się zaczynają. Po Strade Bianche czeka mnie Tirreno-Adriatico z niezwykle mocną konkurencją. To ciekawy wyścig, będzie się można sprawdzić na wiele sposobów także z powodu dwóch czasówek, na pewno będzie się działo. Od niedzieli mamy już zgrupowanie przed Tirreno-Adriatico. W sobotę po wyścigu od razu wszyscy jedziemy do hotelu blisko trasy czasówki i będziemy ćwiczyć na niej jazdę w drużynie aż do wyścigu. Zanim to jednak nastąpi, trzeba dać z siebie wszystko na „białych drogach”.

sobota, 7 lutego 2015

Argentyna na plus, teraz Włochy

fot. BettiniPhoto

Od czwartku przebywam we Włoszech i szykuję się do drugiego startu w sezonie. W Bolonii i przed Mediolanem wszystko zasypane, w Toskanii ostatnio padało, ale jutro na wyścigu ma być lepiej. Grand Prix Wybrzeża Etrusków rozgrywa się blisko moich włoskich terenów, a jego trasę dobrze znam, bo kilka razy w nim startowałem. Do najłatwiejszych nie należy, kończy się rundami z podjazdem. Dwa lata temu Lampre-Merida zajęło w tym wyścigu całe podium, jutro też postaramy się o dobry wynik. Naszym liderem będzie Niccolo Bonifazio – jest w gazie, więc trzeba to wykorzystać. Na pewno ściganie będzie mocne, bo to otwarcie sezonu we Włoszech. Po tym klasyku będziemy mieć tydzień zgrupowania przed Trofeo Laigueglia. Przeniesiemy się blisko trasy wyścigu i solidnie potrenujemy.

Po Tour de San Luis spędziłem tydzień w domu. Pogoda w Polsce była lepsza niż we Włoszech. Może i było zimno, ale słonecznie, a we Włoszech padało. Tylko dwa razy musiałem pokręcić na rolkach, poza tym trenowałem na szosie. Z wyścigu w Argentynie jestem zadowolony. Zrealizowałem swoje założenia, sprawdziłem, w jakiej jestem formie, miałem dobre przetarcie. Teraz mogę spokojnie przygotowywać się do docelowych startów. Na płaskich etapach w Argentynie współpraca dla Modolo układała się dobrze, na górskich trzeba było uznać wyższość kolarzy z Ameryki Południowej, ale o tej porze roku nie martwi mnie to w ogóle. Znałem wszystkie podjazdy wyścigu, jeździłem je pięć lat temu. Pierwsze szlify sezonu też zebrałem, leżałem w dużej kraksie na 1. etapie 30 km przed metą, na szczęście obyło się bez poważnych konsekwencji. Słońce grzało w Argentynie mocno, dlatego z przyjemnością zaliczyłem na jednym z etapów jazdę przez rzekę i moczenie nóg.

Szczególnie zadowolony mogę być z czasówki na Tour de San Luis. Był to mój pierwszy kontakt z rowerem czasowym od dłuższego czasu i wypadł udanie. Myślę, że da mi dodatkowy bodziec do pracy nad czasówkami, żeby w najważniejszych z nich w tym sezonie radzić sobie jak najlepiej. Przed Giro będę miał okazję powalczyć z zegarem w Tirreno-Adriatico i Tour de Romandie, odpowiednie treningi na kozie też powinny zrobić swoje. Miło było zobaczyć w czołówce czasówki Michała Kwiatkowskiego i Łukasza Wiśniowskiego, oby tak dalej. Organizacji wyścigu nie można nic zarzucić. Szef wyścigu Giovanni Lombardi zna się na rzeczy i będę miło wspominał Argentynę. Teraz czas na Włochy i rozkręcanie się z każdym startem.

czwartek, 15 stycznia 2015

Pierwszy sprawdzian w Argentynie


Dzisiaj wylatuję do Argentyny na inaugurację sezonu. Z Mediolanu do Rzymu, następnie do Buenos Aires, a stamtąd do San Luis. Ostatnio startowałem w Tour de San Luis w 2010 roku i mam z Argentyny dobre wspomnienia, głównie ze względu na pogodę. Spodziewam się tam 35-40 st. Celsjusza, takie warunki mi odpowiadają. Moje odczucia z treningów są dobre i chciałbym potwierdzić je na wyścigu. Czekają mnie trzy etapy z metą pod górę, więc będzie gdzie sprawdzić nogę. Razem ze mną do Argentyny lecą Cattaneo, Modolo, Richeze, Pozzato i Pibernik, dla którego będzie to debiut w barwach Lampre-Merida. Wielu kolarzy traktuje Argentynę jako dobre przetarcie przed ważniejszymi startami w sezonie. Ja też się nie spalam i pamiętam o tym, że najwyższa forma powinna przyjść później. Wykonałem zimą dobrą pracę i mogę być spokojny o swoje przygotowanie do sezonu.

Przez ostatni tydzień trenowałem we Włoszech, gdzie uciekłem przed srogą polską zimą. Ostatnio złagodniała ona u nas, ale po Świętach ćwiczenia w Polsce były loterią – czasem udało się wyjść na rower, a czasem mróz i śnieg skazywały mnie na rolki. Ostatnio trenowałem po 5-6 godzin, zrobiłem odpowiednią bazę kilometrową, do tego raz kręciłem za autem i raz za motorem, żeby nabrać trochę szybkości. Jestem bardzo zadowolony z grudniowego zgrupowania na Gran Canarii. Przez 13 dni treningowych przejechałem 1500 km, zrobiłem ok. 30 tys. m przewyższenia i spaliłem 36 tys. kcal. Myślę, że jak na grudzień to dobre liczby i mam nadzieję, że zaprocentują one w warunkach bojowych. Dawno nie zaczynałem się ścigać już w styczniu, dlatego trzeba było trochę wcześniej wejść na wyższy poziom. Teraz już tylko wiele godzin lotu w skarpetach kompresyjnych, dochodzenie do siebie w nowej strefie czasowej, ostatnie treningi i można zaczynać sezon.