czwartek, 30 maja 2013

Giro na szóstkę



fot. Kei Tsuji

Znów jestem we Włoszech. Tym razem z rodziną, bez roweru. Wyjechałem na kilka dni, wreszcie nikogo nie trzeba gonić, przed nikim uciekać, żadna śnieżyca w Toskanii nam teraz nie grozi i mogę się skupić na najbliższych. Jeszcze w poniedziałek i wtorek trochę kręciłem na szosie, ale od wczoraj mam już wolne. Zwykle po długim wyścigu staram się stopniowo uspokoić organizm, nagłe odstawienie roweru nie jest wskazane. Zdążyłem już odebrać gratulacje w Pisarzowicach, gdzie zostałem bardzo miło przyjęty. W mojej miejscowości było ogólne poruszenie związane z wyścigiem, wszyscy oglądali moje zmagania na Giro. Sądząc po dziesiątkach SMS-ów, które dostawałem po każdym etapie, nie tylko w Pisarzowicach wiele osób mnie wspierało. Dziękuję wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki.

Ostatni tydzień na Giro rozpocząłem trzecim miejscem na etapie. Dostaliśmy przez radio informację, że Santambrogio ma kryzys, chcieliśmy jak najwięcej nadrobić do niego w generalce, więc od razu nadaliśmy ze Scarponim mocne tempo. Udało się, Santambrogio przyjechał na metę z ponad 2-minutową stratą. Przy okazji wykorzystałem to, że Scarponi był pilnowany mocniej niż ja. Kiedy próbował atakować, kontrowali go, a mój skok pozwolił mi odjechać. Na chłodno po wyścigu przychodzą refleksje, że można było inaczej się zachować w końcówce i skuteczniej powalczyć o zwycięstwo, ale i tak jestem zadowolony. Etapowe podium Giro d’Italia dwa razy z rzędu nie zdarza się zbyt często. Kolejny etap z metą w Vicenzie był szczególny dla Pozzato. Urodził się w tych okolicach i poprosił nas przed przed startem, żebyśmy mu pomogli, jeśli będzie się dobrze czuł. Daliśmy mu ze Scarponim dobre wsparcie. Nie zapominałem, że następnego dnia czeka mnie górska czasówka, więc mimo robienia selekcji starałem się dozować siły i nie przesadzać. Gdy pociągnąłem na podjeździe, musiałem też uważać, żeby tempo nie było zbyt mocne dla Pippo. Sprężył się i wjechał z grupą ok. 35 zawodników. Starał się później, jak mógł, ale Visconti uciekł i było pozamiatane.

Czasówkę zacząłem bez deszczu, sytuacja zmieniła się jednak na półmetku, gdy zaczęło padać, a w końcówce była już ulewa. Do połowy miałem bodaj czwarty czas, w drugiej części trochę sił mi brakło, warunki też nie pomagały. Mieliśmy założone sliki i w deszczu trzeba było uważać, żeby nie przesadzić, do tego dość mocno wiało. Udało się jednak nie ponieść wielkich strat, także dzięki bardzo trafnym wyborom sprzętowym. Zaskoczyła mnie liczba polskich kibiców na trasie czasówki, było dużo biało-czerwonych flag. Jeden z naszych biegł obok mnie ze 100 m. Zwykle trudno odpowiedzieć, gdy ktoś woła Twoje imię czy nazwisko na trasie albo macha flagą, ale to zawsze świetna motywacja. Po czasówce w niespodziewany dzień przerwy pojechałem na szosę, zrobiłem 50 km drogami, które bardzo dobrze znam, byłem w tych okolicach na zgrupowaniu dwa lata temu. Wcześniej najadłem się jak na wyścig i później trzeba było uważać, żeby następnego dnia nie być napuchniętym na starcie.

Po dniu przerwy nadszedł czas na najgorszy odcinek w tegorocznym Giro. Nie życzę nikomu takiej jazdy. Przez ostatnie 50 km kręciliśmy na dużych wysokościach, temperatura ledwo przekraczała 0 st. C. Końcowe kilometry to był dramat. Przyszła taka śnieżyca, że niewiele było widać. Ostatni podjazd miał 3,5 km, od razu poszło na nim bardzo mocne tempo. Byłem dość zmarznięty i trochę mnie przytkało, ale sprężyłem się i zacząłem odrabiać stratę. Został też Evans, więc starałem się pomóc Scarponiemu jak najwięcej nadrobić do niego. Meta była jednak o kilometr za wcześnie, żeby mieć szansę wepchnąć Scarpę na 3. miejsce. Ja nie utrzymałem swojej 5. pozycji, ale Betancur zasłużył na nią. Był niesamowicie mocny. Trzeba przyznać, że Kolumbijczycy robią w peletonie furorę. Swoje trenować muszą, ale formę na wysokościach szlifują od urodzenia. Z którym z nich by nie porozmawiać, mówi, że mieszka na 1800 m, 2000 m, 2200 czy 2300 m.

Finał wyścigu rozgrywaliśmy po przyjacielsku aż do rund w Brescii. Tam poszedł niesamowity wiatr, na metę w pierwszej grupie dotarło nas 52. Jechałem z przodu, żeby nie ryzykować upadku czy marnowania sił na gonitwę, gdyby ktoś przyblokował. Trzymałem się blisko Nibalego i byłem bezpieczny. Przyznam, że wcześniej, przez pierwsze 150 km, nie tylko tempo było turystyczne. Gdy przejeżdżaliśmy przez miejscowość, w której mieszka Gatto, peleton zatrzymał się na biwak. Kelnerki z tackami roznosiły ciasto, niektórzy zamawiali coś do picia. Kiedy z powrotem ruszyliśmy, Nibali popijał z przodu szampana, niektórzy pstrykali zdjęcia, było wesoło. Organizatorzy nie chcieli jednak, żebyśmy zapomnieli, że jesteśmy na wyścigu i zafundowali nam tego dnia prawie 210 km, 5 i pół godziny trzeba było kręcić. To moja jedyna uwaga pod ich adresem. Stanęli na wysokości zadania, wszystko było perfekcyjnie przygotowane. Widać było, że interesuje ich zdrowie i dobro kolarzy, nigdzie nie puścili nas na żywioł.

Trasa w tym roku była ciężka, a przez pogodę była ciężka podwójnie, ale na Giro nie można się spodziewać niczego łatwego. Szczególnie wyścig sprzed dwóch lat dał mi w kość. Grossglockner, Zoncolan i Gardeccia w ciągu trzech dni mogą zapaść w pamięci na dłużej. Organizatorzy chcieli wtedy zrobić show i zrobili. Tym razem nie przedobrzyli. Dwa lata temu wszystko było w porządku aż do pewnego momentu, gdy dopadła mnie choroba, w zeszłym roku męczyłem się przez całe Giro. Tym razem sam siebie zaskoczyłem. Nie spodziewałem się, że przetrzymam trzy tygodnie w takiej formie, bez żadnego poważnego kryzysu. Przy takiej pogodzie trzeba było szanować zdrowie, lekkie przeziębienie było, ale udało mi się przejechać te wszystkie kilometry bez większych szkód.

Myślę, że to największe osiągnięcie w mojej karierze. Trochę w życiu już wygrałem, ale trudno porównywać zwycięstwo w wyścigu 1. kategorii i 6. miejsce w Giro d’Italia. Przed wyścigiem raczej nikt, łącznie ze mną, nie typował, że ukończę go na tak wysokiej pozycji. Wiedziałem, w jakiej roli jadę na Giro, choć nie była ona aż tak rygorystyczna. Jestem w ekipie postrzegany i traktowany inaczej niż kiedyś. Nie znaczy to, że wcześniej byłem traktowany źle, po prostu miałem inne zadania. Teraz na wyścigu staram się skupiać na swoim wyniku, jeśli mam pomagać, to w kryzysowych sytuacjach. W peletonie podczas Giro byłem postrzegany mniej jako pomocnik Scarponiego, bardziej jako wicekapitan Lampre-Merida. Trochę już jeżdżę i inni wiedzą, na co mnie stać, tym razem odebrałem sporo gratulacji od kolarzy z innych ekip. Moja grupa też z szacunkiem podchodzi do tego wyniku. Scarpa również usłyszał wiele ciepłych słów, nasz duet się sprawdził, trochę punktów do rankingu zdobyliśmy. Michele czuł początkowo niedosyt, ale przyjął to już na klatę. Po raz trzeci został czwartym kolarzem Giro. Wiadomo, że 4. miejsce to nie podium, ale wdrapać się na nie na Giro to nie lada sztuka.

Wielkie słowa uznania należą się Nibalemu, zwłaszcza w końcówce wyścigu robił, co chciał, wygrał dwa ciężkie etapy z rzędu. Doceniam go też jako spokojnego człowieka, który nie robi z siebie wielkiego gwiazdora mimo wielkich wyników. Póki co w tym sezonie jest dominatorem, zobaczymy, co będzie dalej. Wierzę, że wciąż będzie dobrze dla nas – Polaków. Prawie w każdym wyścigu, w którym starujemy, jest o nas głośno, można już mówić o stałej tendencji. Rafał Majka stracił na Giro białą koszulkę, ale też zrobił świetny wynik, cała kariera przed nim. Po tylu naszych konkretnych rezultatach w tym roku jeszcze ciekawiej zapowiadają się mistrzostwa Polski w Sobótce, w których prawdopodobnie wystartuję. Mówią, że trasa jest ciężkawa, zobaczymy. Ok. 10 czerwca planuję rozpocząć treningi pod kątem Tour de France. Wcześniej skonsultuję plan przygotowań z Michele Bartolim. Do Wielkiej Pętli trochę jeszcze zostało i nie myślę o niej zbyt intensywnie, po co się spalać, kiedy trzeba odpocząć.

poniedziałek, 20 maja 2013

Dobre wieści z Alp

 
 fot. Sirotti

Wolałbym opowiadać kiedyś wnukom, że wygrałem na Galibier, ale o trzecim miejscu może też będą chciały posłuchać. Tablicy Pantaniego nawet wczoraj nie widziałem, ale i bez niej wiem, jakie to miejsce. To dla mnie bardzo ważny wynik. Francuskie podjazdy trochę znam, jechałem w miarę spokojnie, nie spalałem się i wyszło dobrze. Na ostatnim podjeździe mocno wiało. Im bardziej było się schowanym, tym więcej oszczędzało się energii, dlatego do pewnego momentu trzymałem się trochę z tyłu grupy, żeby w odpowiednim czasie zaatakować. Między sobą podjęliśmy wczoraj w peletonie decyzję, żeby na początku jechać równo. Wszystkim dał w kość sobotni etap, 170 ze 180 km pokonaliśmy w deszczu, wiedzieliśmy też, że zaraz po starcie czeka nas 30 km podjazdu. Solidarność na szosie czasami jest bardzo ważna, kolarze też są ludźmi, którzy mają do siebie szacunek. W samochodzie przed peletonem jechał wczoraj sam Pat McQuaid, prezydent UCI, a my kręciliśmy 14 km/h pod górę. Mimo tego, że zaczęliśmy spokojnie, myślę, że etap był ciekawy. Od pierwszej góry poszły ataki i aż do końca tempo było mocne.

Odpoczynek po wczorajszych podjazdach jest wskazany. Pierwszy miał 25 km, Telegraphe 12 km, a Galibier 11 km – nie były bardzo strome, ale długie, na wymęczenie. Na mecie przywitały nas 4 st. C i bardzo alpejskie warunki. Wszystkie wozy techniczne zostały poproszone, żeby na górze nie używać klaksonów, które mogłyby spowodować lawinę. Śnieg oblepił przełęcz tak, że ryzyko pewnie nie było małe. W sobotę obcięli nam trasę o Sestriere – spaliśmy tam po etapie i na tym odcinku Giro zdecydowanie lepsze byłyby narty niż rower. Sobotni podjazd też był konkretny, 8 km, ale cały czas nachylenie trzymało dość mocno. Do najtrudniejszych fragmentów minionego tygodnia na pewno należą też ostatnie 2 km na Altopiano del Montasio, były naprawdę ciężkie. Trochę został tam Scarponi, ale nie przesadzałbym z mówieniem o jego słabszej formie. Po ostatnim dniu przerwy można było zgubić rytm, szczególnie na takim etapie, który nam zafundowano. Aż tyle nie stracił, wczoraj pokazał, że ma moc i myślę, że może jeszcze wielu zadziwić. Szefostwo Lampre-Merida chce, żebyśmy obaj ze Scarponim byli wysoko w generalce. Jeśli „mam pod nogą”, moim zadaniem jest być z przodu. Nie chcielibyśmy zaprzepaścić dwutygodniowego wysiłku i stresu.

Ekipa ma się dobrze. Jak trzeba, mogę na nią liczyć. Wczoraj zanim zaczął się Telegraph, musiałem zdjąć pelerynkę, miałem kolegę do pomocy. Gdy o coś proszę, zawsze ktoś z Lampre-Merida jest blisko. Pomoc nadeszła też szybko, gdy w piątek na trasie najdłuższego etapu zaliczyłem upadek. Na szczęście zebrałem tylko kolejne szlify. W mieście na zakręcie zrobiło się zamieszanie, ktoś przyhamował, nie zdążyłem uciec i przeleciałem przez kierownicę. Miałem połamane przednie koło, klamki powyginały się do wewnątrz, ale podjechało auto, zmieniłem rower i po paru kilometrach byłem już z powrotem w grupie. Klasę znów pokazał tego dnia Cavendish i myślę, że ostatniego słowa na Giro jeszcze nie powiedział. Dla mnie płaskie etapy to dramat, męczę się na nich. Wolę hopki i góry, to całkiem inna jazda. Na szczęście nie zabraknie jej w tym tygodniu, który może sporo namieszać.

Wygląda na to, że losy Giro rozstrzygną się na czasówce i na 19. i 20. etapie. Będą one niesamowicie trudne, można na nich dużo zyskać i dużo stracić. Czasówkę pojedziemy non stop pod górę, ale wolę taką niż stres na płaskim. Przed nią też trzeba się mieć na baczności. Na pewno ataki pójdą już jutro, kalkulacje się skończyły. Nie ma co ukrywać, że Nibali jest bardzo mocny, ciężko będzie go pokonać. O podium powalczy 5-6 z nas, sprawa jest otwarta. Jest Evans, Uran, niesamowicie mocny jest Santambrogio, dobrze radzi sobie Betancur, Majka też słaby nie jest, o Scarpie już wspominałem. Chciałbym co najmniej obronić pozycję, którą zajmuję, oby noga się kręciła. Dziękuję za wsparcie, które otrzymuję z różnych stron. Jak zawsze mogę liczyć na jednego z moich największych kibiców, ks. Janusza Gacka, proboszcza parafii w Pisarzowicach. Wczoraj na wieczornej mszy mówił z ambony: „Dobre wieści nadchodzą z francuskich Alp…”. Mocno gratulował mi też mój syn Oliwier, który wypatruje przed telewizorem koszulki w charakterystycznych barwach. Pod nieobecność taty w czasie tegorocznego Giro nauczył się pedałować na swojej małej Meridzie. Żałuję, że nie widziałem tego z bliska, ale swoje w pracy trzeba było zrobić. W tym tygodniu okaże się, kto ma jeszcze siłę pracować. Póki co jest dobrze i jestem gotów na harówkę.

poniedziałek, 13 maja 2013

Wszystko pod kontrolą

 fot. Bettini

Miło jest zacząć tydzień od wypoczynku. Najgorsze dopiero przed nami, ale dotychczasowe etapy i deszcz trochę dały nam się we znaki. Lało prawie codziennie, a to, co działo się w 7. etapie do Pescary, przechodzi ludzkie pojęcie. Co zakręt, to ktoś leżał. Na szczęście nam, odpukać, udało się przejechać trasę cało. Mówią, że na północy pod względem pogody ma być jeszcze gorzej. Co zrobić, jechać trzeba. Wczoraj wystartowałem w słońcu w samej koszulce, bez potówki, i później na trasie musiałem się ubierać. Deszcz znowu skomplikował sytuację, było mokro i zimno, ale miałem tę przewagę, że znałem bardzo dobrze trasę etapu. Vallombrosę, pierwszą premię górską 1. kategorii na trasie, przejechałem już mnóstwo razy. Mieszkałem w jej okolicach przez 10 lat i co najmniej 3 razy w tygodniu jeździłem tam na trening. Przed wczorajszym etapem było wiadomo, że pójdzie ucieczka, ale nie było wiadomo kiedy. Odjazd poszedł pod górę, więc nie było łatwo się z nim zabrać. Jestem jednak zadowolony. Razem ze Scarponim miałem wczoraj za zadanie jak najbardziej oszczędzać siły, ale sytuacja na trasie wymagała solidnego kręcenia. „Strzelił” Hesjedal, Wiggins miał problemy, w końcówce tempo było naprawdę mocne i nie była to przyjemna niedzielna przejażdżka.

Dzień wcześniej miałem swój dzień. Ostatni raz tak dobrą czasówkę pojechałem na mistrzostwach świata w 2004 r. Trasa do Saltary nie była łatwa, pierwsze 30 km to wciąż góra-dół, góra-dół, a podjazd na metę był solidną próbą charakteru i nogi. Jestem ze swojej jazdy w tym etapie bardzo zadowolony, sam siebie nieco zaskoczyłem. Nie jestem specjalistą od czasówek, ale czuję się w nich coraz lepiej. Giuseppe Saronni też był ze mnie bardzo zadowolony. Na sobotniej trasie jechał za mną w samochodzie i traktuję to jako wyróżnienie. Słychać głosy, że generalnie Lampre-Merida jest coraz mocniejsze w czasówkach, to prawda. Trasa pierwszego etapu z drużynową czasówką też była bardzo trudna, niemal bez przerwy jechało się w górę i w dół, ale daliśmy radę wykręcić bardzo dobry wynik. W dużej mierze lepszą jazdę w czasówkach zawdzięczamy nowym rowerom, czuć, że świetnie się prowadzą. Nasi dyrektorzy sportowi podkreślają, że pozycja na nich jest praktycznie idealna, to także zasługa wizyty w tunelu aerodynamicznym, w którym poprawiliśmy parę rzeczy i łatwiej nam teraz urywać sekundy. Dotychczasowe płaskie etapy przejechałem na nowym modelu Meridy – Reacto Evo. Od początku sezonu przypasował on Pozzato, a na Giro większość ekipy używa go na płaskich etapach. Sztywność tego modelu i jego aerodynamika bardzo mi odpowiadają, świetnie się prowadzi. Razem ze Sculturą SL mam teraz dwa rowery do wyboru w zależności od trasy.

Dotychczasowe dni na Giro pokazały, że bez odpowiedniej koncentracji zbyt daleko się nie zajedzie. Na etapach jest straszna nerwówka. Wszyscy się pchają, trzeba jechać z niesamowitą uwagą. Staram się być blisko Scarponiego. Gdy trzeba, pomagam mu. Na przykład wczoraj na końcu drugiego zjazdu, gdy było strasznie zimno, Scarpa trochę przymarzł, byłem w pobliżu i dałem mu ciuch, który miałem w kieszeni. Trzeba być czujnym, gdy zdarzają się sytuacje podbramkowe, jak ta z 3. etapu, gdy Michele upadł. Wcześniej przewrócił się Betancur z Ag2r i pękła nasza grupa. Z tego powodu miałem do Scarponiego ok. 20 sekund straty. Przez słuchawki dowiedziałem się o jego  upadku i wiedziałem, że będzie mu potrzebny rower. Gdy do niego dotarłem, zatrzymałem się i chciałem mu oddać swój, ale chyba nawet by na niego nie wsiadł, trochę centymetrów różnicy między nami jest. Na szczęście za chwilę dojechał do nas Stortoni i oddał Michele swój rower. Razem dotarliśmy do mety, udało nam się nie stracić zbyt wiele, choć gdyby nie ten upadek, Scarpa byłby teraz blisko Nibalego w generalce. Myślę, że Scarponiego stać na to, by go pokonać i wygrać całe Giro. Jest mocny i bardzo zmotywowany. Ważne jest też to, że dobrze prezentujemy się jako drużyna, każdy wie, co ma robić. Szkoda Cattaneo, który mocno się potłukł na początku 7. etapu i musiał się wycofać z wyścigu. Prawdopodobnie wpadł w studzienkę, zablokowało go i ma teraz problem z biodrem, choć na szczęście obyło się bez złamań. Jest nas więc na trasie o jednego mniej.

Na razie wszystko idzie ku dobremu, kontrolujemy sytuację, zobaczymy, co się będzie działo w górach. Za wcześnie mówić o tym, co będzie za tydzień. To wyścig trzytygodniowy i choć noga podaje, prawdziwą weryfikacją będzie ostatni tydzień. Póki co wydaje mi się, że jedziemy ze Scarponim nawet lepiej niż w 2011 r., ale najtrudniejsze i najdłuższe podjazdy dopiero przed nami. Nie wybiegam myślami za bardzo w przyszłość, skupiam się na kolejnym dniu. Czuję wsparcie ekipy, mam ten komfort, że do moich zadań nie należy np. jazda po bidony, mogę się skoncentrować na samym wyścigu i walce razem ze Scarponim w czołówce. Wielcy faworyci bardzo się kontrolują nawzajem. Nibali i Evans są mocni, to widać. Wiggins ma chyba jakąś deszczową traumę, wczoraj znowu stracił. Hesjedal miał wczoraj mały kryzys, ale trudno go wyczuć, bo specyficznie jeździ. Pod górę wygląda, jakby miał za chwilę „strzelić”, ale zwykle tego nie robi i trzyma się w grupie. Taki ma styl jazdy. Gdy pojawi się szansa, żeby nadrobić trochę do konkurentów w generalce, Scarponi może się pokusić o atak. Niektórzy mogą próbować odskoczyć jutro na dość poważnym podjeździe na Altopiano del Montasio zamiast oszczędzać siły na później, blisko jest też Galibier. Wydaje mi się jednak, że w tym tygodniu faworyci wciąż będą się mocno kontrolować.

Dzisiaj wrzucam na luz. Regeneruję się i odpoczywam, ale nie od roweru. Miałem 1,5-godz. przejażdżkę, żeby nie wypaść całkiem z rytmu. Ten wyścigowy codziennie nie kończy się na mecie. Po etapie biorę prysznic w autokarze. Jeżeli dojazd do hotelu jest długi, mamy w autokarze przygotowany już makaron czy ryż. Po dotarciu do hotelu od razu idziemy do kriokomory (czuję, że ma na mnie dobry wpływ), później jest masaż i kolacja. Trudno uniknąć na niej dyskusji o wyścigu. Rozmawiamy o tym, co działo się na szosie danego dnia, a rano przy śniadaniu i na odprawie omawiamy strategię na kolejny etap, który jest do przejechania. Od jutra znowu nie będzie czasu się nudzić. Mam nadzieję, że Wy też nie narzekacie na brak wrażeń. Będzie tylko ciekawiej.

czwartek, 2 maja 2013

Święto z chłodną głową

fot. facebook.com/giroditalia

Jeszcze trochę i się zacznie. Niektórzy już teraz po nocach spać nie mogą, ale ja za dużo już przejechałem, żeby się spalać. Nie zadręczam się już długimi analizami, zakładam numer i jadę na start, ale rozumiem odmienne podejście. Gdy debiutowałem w Giro d’Italia, wszystko było dobrze przez pierwsze dwa tygodnie wyścigu. W trzecim tygodniu nagle po jednym z etapów dostałem 40 st. C gorączki, mój organizm był bardzo osłabiony. Był to dla niego pierwszy tak ekstremalny wysiłek, do tego podpalałem się pierwszymi etapami. Ukończyłem Giro, ale ostatnie 4 etapy przejechałem tak, żeby dojechać do mety. Poprzednie edycje wyścigu nauczyły mnie, że trzeba umiejętnie oszczędzać siły. Czasami lepiej pozwolić ciąć się sprinterom na płaskim etapie i stracić minutę niż walczyć w nim o każdą sekundę. Można przeszarżować i ryzykować stratę nawet 40 minut w kolejnym górskim etapie. Każdego dnia trzeba już myśleć o tym, co jutro.

Ważne jest, żeby nie wypruć się przez pierwsze dwa tygodnie i zostawić trochę sił na ostatni tydzień. W tym roku końcówka będzie bardzo mocna. Na pewno da popalić etap 19, z Passo di Gavia i Passo dello Stelvio, jednym z moich ulubionych podjazdów. Jest niesamowicie ciężki, obojętnie z której strony się go jedzie, a kręci się na nim z widokami na słynne serpentyny – naprawdę polecam. W tym roku dużą rolę mogą odegrać też czasówki. Jedna z nich jest pod górę, a druga nie dość, że liczy ponad 50 km, to ma podjazdy na małą tarczę, w tym podjazd na metę.

Jest 6-7 zawodników, którzy będą w tym roku walczyć o zwycięstwo. Najmocniejszym kandydatem wydaje mi się Nibali. Wigginsa trudno jest wyczuć, nie demonstruje tak swojej siły, ale ostatnio na Giro del Trentino był zawsze tam, gdzie trzeba było być. Trudno jednak porównywać 4-dniowy wyścig z Giro d’Italia, wszystko zweryfikuje szosa. Hesjedal był mocny w końcówce Liege-Bastogne-Liege, ale konkurencję będzie miał poważną. W zeszłym roku nie był wymieniany wśród faworytów, wyskoczył jak królik z kapelusza i wygrał, w tym roku też ktoś taki może się znaleźć. O Scarponiego jestem spokojny, wierzę, że Maglia Rosa jest w jego zasięgu. Będzie miał dobre wsparcie Lampre-Merida, a trzon naszej ekipy będą stanowić kolarze, którzy jechali na Giro del Trentino. Serpa jest mocny w górach, Durasek będzie dobry na pofałdowanych etapach, Ferrari pokazał w Romandii, że może powalczyć w sprinterskich finiszach o zwycięstwo. Pietropolli zdobył już na Giro wiele doświadczeń i będzie bardzo cenny dla ekipy. Stortoni i debiutant Cattaneo też są w stanie wnieść w drużynowy wysiłek wiele dobrego. Jest jeszcze Pozzato, który może chcieć się zrehabilitować po ostatnich mniej udanych startach. Co do mnie – jeśli będzie noga, trzeba będzie jechać z przodu, blisko czołówki. Z wykonania planu treningowego jestem bardzo zadowolony i czuję się optymalnie przygotowany do Giro.

Będziemy mieli też dodatkowe wsparcie, które schłodzi rozgrzaną wyścigiem głowę i pomoże w regeneracji. To krioterapia. Ciężarówka z odpowiednim sprzętem będzie z nami jeździć od etapu do etapu. Każdego dnia rano i każdego popołudnia po etapie czeka mnie 3-minutowa sesja w kriosaunie. Będzie to dla mnie nowość. Miło jest wiedzieć, że szefostwo Lampre-Merida tak o nas dba. Spraw do ogarnięcia podczas wielkiego touru jest mnóstwo, dlatego wszystkich osób z naszego sztabu będzie niemal dwa razy więcej niż nas – kolarzy. Znużenie swoją pracą na Giro mi nie grozi. Wpadam podczas wyścigu w taki rytm, że automatycznie wstaję, jem śniadanie, pakuję się, idę do autokaru i stawiam się na starcie etapu. Dziwnie jest po wyścigu, gdy budzę się rano i nagle okazuje się, że nie trzeba jeść makaronu na śniadanie. Swoją drogą, w trzecim tygodniu touru makaron rano nie bardzo już wchodzi. Odpowiednie posiłki na Giro to jednak podstawa, trzeba jeść dużo i dobrze.

Giro d’Italia to we Włoszech święto, cały kraj oddycha w rytm wyścigu. Wszędzie jest różowo, kwieciście, a całe szaleństwo jest świetnie zorganizowane. Wyjątkowa atmosfera udziela się także niektórym w Polsce. Mój znajomy kupuje w tym roku specjalnie na Giro nowy telewizor i bierze urlop, żeby dokładnie śledzić ostatni tydzień wyścigu. Oby maj dostarczył i jemu, i Wam wielu dobrych emocji. Zrobię wszystko, by pomóc je zapewnić.