poniedziałek, 23 marca 2015

Udane Tirreno-Adriatico, pora na Katalonię

fot. Bettini

Dzisiaj zaczynam ściganie w Katalonii. Czuję się dobrze, chciałbym powtórzyć wynik sprzed dwóch lat, gdy ukończyłem Volta a Catalunya w pierwszej „10”. W zeszłym roku rozchorowałem się i musiałem się wycofać z wyścigu. Obstawa będzie bardzo mocna, trasa też do łatwych nie należy. Będziemy mieli do pokonania 24 górskie premie. Zgodnie z założeniami ja i Rafael Valls mamy walczyć o dobre miejsca w klasyfikacji generalnej. Rafael pokazał ostatnio na Paryż-Nicea, że ma nogę, więc mam nadzieję, że damy radę zdziałać coś dobrego. Skład na Katalonię mamy mocny, wszystko zależy od nas. Chcę dojechać w góry z czołówką i tam powalczyć o dobry wynik. Trochę kilometrów trzeba będzie wcześniej pokonać, więc pojedziemy czujnie z dnia na dzień.

Po Tirreno-Adriatico wróciłem na kilka dni do domu podładować baterie. Sam wyścig też mnie podbudował, bo wiem, że przygotowania do najważniejszych startów idą we właściwym kierunku. Tirreno-Adriatico oceniam dobrze, a nawet bardzo dobrze, patrząc na listę startową wyścigu. Czuję jednak niedosyt, bo miejsce w „10” było blisko. W dużej mierze rywalizację ustawiły dwie czasówki, które zajęły w sumie raptem 15 minut. Ścisk w czołówce był duży - różnica czasu między 3. a 15. kolarzem wyniosła w generalce tylko minutę.

Wyścig zaczął się inaczej niż planowano. Pogoda pomieszała szyki i zamiast jazdy drużynowej na czas mieliśmy indywidualną wokół hotelu. Drugi etap zakończył się tak, jak często to bywa na początku większych wyścigów, czyli kraksą. Runda była szybka i trzeba było bardzo uważać. Dojechałem cało, trochę mniej szczęścia miał Sacha Modolo z mojej ekipy, ale mógł stanąć na starcie następnego dnia. Etap z metą w Arezzo był dla mnie powrotem do miejsc, które dobrze znam. Przejeżdżałem 2 km od domu, w którym kiedyś mieszkałem. Z jednej strony miło było tam wrócić, z drugiej strony finisz był bardzo niebezpieczny. Z szerokiej drogi nagle zjeżdżało się bramą w wąską i robiło się zamieszanie, ale dałem radę dojechać do mety w pierwszej grupie. Kolejny etap kończyły dwie rundy z ciężkim podjazdem, który w najgorszym fragmencie dochodził do 20% nachylenia. Wszyscy w czołówce bardzo się pilnowali i pozycja na mecie odpowiadała mniej więcej tej, którą przyjęło się na szczycie ostatniego podjazdu. Pierwsza grupa liczyła kilkunastu mocnych zawodników i cieszę się, że byłem wśród nich.

Porządnie sprawdzić nogę mogłem na królewskim etapie z metą na Monte Terminillo. Finałowy podjazd bardzo mi odpowiadał. Byłby jeszcze lepszy, gdyby pogoda okazała się łaskawsza, ale zawsze to jakieś nowe doświadczenie. Jeździłem już w śniegu, po zupełnie białej drodze jeszcze nie. Gdy w końcówce zawodnicy z czołówki zaczęli skakać jeden po drugim, starałem się utrzymywać swoje równe tempo i myślę, że także dzięki temu niewiele straciłem. Długo wspierał mnie Jose Serpa, który na wielu podjazdach wyścigu udowadniał, że słaby nie jest. Na szczycie było poniżej zera i strasznie wiało. Następnego dnia pogoda znowu dała nam w kość, tym razem lało przez cały etap, nie było też zbyt ciepło. Uratowały mnie nowe rękawiczki na deszcz, poza tym ukończyłem etap w takich samych ciuchach, w jakich go rozpocząłem, w strugach deszczu nie było potrzeby niczego z siebie zrzucać. Końcowa czasówka był taka jak zwykle w Tirreno-Adriatico, czyli płaska jak po stole. Trudno było mi coś na niej zwojować, ale przyda się takie przetarcie przed najważniejszymi jazdami na czas w sezonie.

Oprócz Tirreno-Adriatico cieszę się też ze swojej postawy w Strade Bianche. Na finiszu zostałem trochę z tyłu, ale 9. miejsce w takim wyścigu też jest dobrym wynikiem, tym bardziej, że trochę przeszkód trzeba było w drodze do Sieny pokonać. Złapałem gumę na jednym z pierwszych dłuższych odcinków, później w połowie wyścigu musiałem zmienić koła. Miałem obręcze z wysokim profilem, a wiało tak mocno, że zrzucało mnie z szutru. Po zmianie na koła z niższym profilem goniłem peleton przez jakieś 10 km, co kosztowało mnie trochę sił, ale nie byłem jedyny. Mniej więcej w tym samym czasie na jednym z odcinków ok. 70 kolarzy złapało gumę, zrobiło się spore zamieszanie i gonitwa między samochodami. Później było już spokojniej, atakowałem jakieś 16 km przed metą, ale kontrola była już wtedy zbyt wielka i moja próba skończyła się bez powodzenia. Z całego wyścigu jestem jednak zadowolony. Mam nadzieję, że to samo będę mógł stwierdzić po Katalonii.

piątek, 6 marca 2015

Białe drogi po dobrych startach



fot. Bettini

Od wczoraj jestem we Włoszech, dzisiaj skierowałem się ku „białym drogom”. Startowałem w Strade Bianche trzy razy i bardzo dobrze znam wszystkie odcinki tego wyścigu, jedynie początek będzie nieco inny niż wtedy, gdy brałem w nim udział. Będę musiał sobie trochę przypomnieć, jak się jeździ po szutrach. Trzeba uważać na żwirowych zakrętach, na pewno przydadzą się umiejętności nabyte w przełajach. Nie ciąży na mnie wielka presja wyniku i podchodzę do startu ze spokojem. Strade Bianche to jeden z moich ulubionych wyścigów, dlatego cieszę się na jutro. Ten wyścig to prawdziwa perełka. Spośród włoskich klasyków po Lombardii i Mediolan-San Remo to chyba wyścig nr 3. Po zeszłorocznej edycji w Polsce też zyskał na popularności, i słusznie. Myślę, że jeszcze rok-dwa lata i trafi do World Touru.

Założenia są takie, żebyśmy razem z Pozzato dojechali do Sieny na dobrych pozycjach. Tam prawdopodobnie będę się starał wesprzeć Pippo. Dobrze radził sobie na pierwszych podjazdach tego sezonu i może być w sobotę groźny. Strade Bianche to jednak wyścig, który nie jest łatwo przejechać idealnie zgodnie z planem, dlatego trzeba być przygotowanym na różne warianty. Najważniejsze to trzymać się czołówki, gdy zaplątasz się na szutrach z tyłu, grupa odjedzie. Niektóre z szutrowych odcinków są lepsze niż polskie szosy, miejscami można lecieć 50 km/godz., ale jednak trochę umiejętności technicznych się przyda. Pomogą też szytki 28 mm i 7 atmosfer w nich, do tego przełożenia 38-28. Niektórzy założą z przodu 36, ale według mnie nie ma w Strade Bianche aż takich podjazdów, żeby to było konieczne, no i po szutrach dobrze jest jechać w miarę twardo.

Losy wyścigu zaczną się pewnie decydować na odcinku Monte Sante Marie. Można go porównać do lasku Arenberg z Paryż-Roubaix. To na Monte Sante Marie odbywa się poważna selekcja, tam dzieli się grupa i zaczynają się poważne odjazdy. Odcinek ma aż 11,5 km. W końcówce wyścigu szutrowe odcinki są blisko siebie, znam je na pamięć, mam nadzieję, że to zaprocentuje. 

W tym tygodniu  miałem już białe drogi, ale w Polsce. Pogoda była strasznie zmienna, jednak udało mi się wykonać plan treningowy. Mimo wszystko lepiej było u nas niż w Toskanii. Ostatnio nawiedziła ją wichura, wszędzie leżały powalone drzewa, jeszcze wczoraj strasznie wiało, musiałem zawrócić z jednego podjazdu, bo był zamknięty właśnie ze względu na zwalone drzewo. Miałem wczoraj jechać z rowerem czasowym na tor, ale z powodu wiatru trzeba było przełożyć wyjazd na inny termin, żeby nie ucierpieć. Jazdę na czas mocno trenowaliśmy na zgrupowaniu przed Trofeo Laigueglia. Czasówki zaczynają być decydujące podczas wyścigów i trzeba to uwzględnić w przygotowaniach. W tym tygodniu dwa razy trenowałem na kozie w Polsce.

Jestem zadowolony z początku sezonu. Jest dobrze, lepiej niż w zeszłym roku. Czuję postęp, w zeszłym roku bardziej się męczyłem, ale nie popadam w euforię, bo najważniejsze wyścigi sezonu dopiero przede mną. Ostatnie starty w trzech włoskich klasykach uznaję jednak za bardzo udane. W każdym z nich dobrze wykonałem swoją robotę i jestem z tego zadowolony. W każdym dojeżdżałem do mety w czołowej grupie. Dwa z nich zakończyły się zwycięstwem Lampre-Merida i to się najbardziej liczy. Młodzi postarali się i dobrze finiszowali, a ja przypomniałem sobie trochę rozprowadzanie, pracowałem dla naszych sprinterów do samego końca. Żaden z tych klasyków nie był łatwą przejażdżką. W GP Lugano trasa była na wymęczenie, cały czas góra-dół. W Trofeo Laigueglia w końcówce musiałem skasować odjazd, żeby Cimolai mógł walczyć o wygraną. Nikt się wtedy nie oszczędzał, ale na szczęście zostało mi trochę sił i wszystko skończyło się po naszej myśli. 

Mamy na koncie 5 zwycięstw, jak na początek sezonu nie jest źle. Świetnie w Tour of Oman spisał się Rafael Valls, mam nadzieję, że odbuduje dobrą formę po latach problemów ze zdrowiem. Dla mnie ważne wyścigi powoli się zaczynają. Po Strade Bianche czeka mnie Tirreno-Adriatico z niezwykle mocną konkurencją. To ciekawy wyścig, będzie się można sprawdzić na wiele sposobów także z powodu dwóch czasówek, na pewno będzie się działo. Od niedzieli mamy już zgrupowanie przed Tirreno-Adriatico. W sobotę po wyścigu od razu wszyscy jedziemy do hotelu blisko trasy czasówki i będziemy ćwiczyć na niej jazdę w drużynie aż do wyścigu. Zanim to jednak nastąpi, trzeba dać z siebie wszystko na „białych drogach”.