wtorek, 13 maja 2014

Jedziemy dalej

 
 fot. Bettini

Irlandia za nami, na włoskiej ziemi można odetchnąć nieco głębiej. Czujności na Giro jednak nigdy za wiele, tym bardziej, że według prognoz najbliższe dni mają być deszczowe. Specyficzny kraj z tej Irlandii. Pogoda zmieniała się tam co 5 minut, ale taki już urok tej wyspy. Wszyscy przestrzegali nas przed silnym wiatrem, nie dmuchało jednak aż tak mocno, bardziej dawał się we znaki deszcz, poza tym temperatury nie były najwyższe. Na szczęście jest to już za nami i mam nadzieję, że teraz będzie lepiej.

Szkoda strat z drużynowej czasówki, ale mieliśmy też trochę pecha, bo wystartowaliśmy w najgorszych warunkach. Świat się jednak na niej nie kończy i jedziemy dalej. Mam nadzieję, że ten etap nie zadecyduje o całym wyścigu. Pogubiłem się na jednym zakręcie i koledzy musieli na mnie trochę poczekać. Źle w niego wszedłem, pogoda nie ułatwiała bezbłędnej jazdy. Szkoda Daniela Martina i jego kolegi z ekipy, którzy musieli się pożegnać z wyścigiem już na pierwszym etapie.

Drugi etap wokół Belfastu był bardzo fajny, z szerokimi drogami, trzeci etap był już trochę bardziej skomplikowany i miał bardziej krętą trasę. Generalnie nie mogę jednak narzekać na irlandzkie drogi, przeszkadzały tylko wbite w asfalt odblaski. W deszczu trzeba je było omijać, żeby nie leżeć. Na trzecim etapie zadyma w peletonie trochę mnie przystopowała, ale z pomocą kolegów dałem radę dojechać do głównej grupy. Do tej pory w peletonie było jednak w miarę spokojnie, pogoda zrobiła swoje i trzeba było bardzo uważać, zobaczymy, jak będzie na suchym. Pierwsze etapy Giro mają też to do siebie, że nie ma na nich aż tak wielkiego ścigania, pierwszy skok kończy się odjazdem, teraz może się to zmienić.

Ci, którzy myślą o klasyfikacji generalnej, czekają na pierwsze górskie etapy, ale trzeba też pamiętać o wszystkich pozostałych etapach i nie tracić na nich głupich sekund. W niedzielę sam dostałem niepotrzebnie 10 sekund, bo na finiszu ktoś zrobił dziurę w grupie i wielu z nas miało naliczone +10 sekund do zwycięzcy. Do gór jeszcze trochę zostało i nie wybiegam myślami za bardzo do przodu, analizuję trasę etapów z dnia na dzień i skupiam się na najbliższych wyzwaniach. Na płaskich etapach finiszuje Ferrari, reszta z nas musi dojechać do gór, tam ocenimy sytuację i ustalimy dalszy plan. Moje odczucia z jazdy są jak na razie dobre.

Atmosfera w ekipie jest bardzo pozytywna, kilku kolegów leżało w niedzielę w kraksie, ale nikt nie narzeka i wszyscy są odpowiednio zmotywowani. Wczoraj wylądowaliśmy o 12.30, po obiedzie zrobiliśmy 1,5-godz. przejażdżkę, żeby utrzymać wyścigowy rytm. Dzisiaj szykuje się kolejna jazda dla sprinterów, mam nadzieję, że pogoda dopisze i trasa będzie dobra. Trzymajcie kciuki, dziękuję za wsparcie na odległość i to, które wielu polskich kibiców okazywało mi w Irlandii.

wtorek, 6 maja 2014

Tylko spokojnie


Wszystko spakowane, można wylatywać na trzy tygodnie, podczas których nie będę się nudził. Nie zawracam sobie głowy tym, jaka będzie moja rola na wyścigu, żadnej zbędnej presji nie czuję. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila, skoncentruję się i pojadę, tyle. Za stary jestem, żeby się spalać. W lipcu stuknie mi 20 lat ścigania się, a to zobowiązuje. Trzeba przede wszystkim spokojnie przejechać Irlandię, później będę się zastanawiał nad tym, co dalej. Nie myślę jeszcze o drugim i trzecim tygodniu, raczej o drugim i trzecim etapie. Drużynowa czasówka i płaskie etapy nie są tym, co lubię najbardziej, ale chcę dobrze rozpocząć wyścig, czyli jak najmniej stracić z ekipą na otwarciu, a potem czujnie i bez strat przejechać dwa płaskie etapy, zanim przeniesiemy się do Włoch.

Czuję się dobrze, w niedzielę wybrałem się na ostatni dłuższy trening po moich okolicach, wczoraj i dzisiaj robiłem już tylko spokojne ćwiczenia. Myślę, że jestem optymalnie przygotowany do tego, co mnie czeka. Wszystko wyjdzie w praniu, ale stanę na starcie spokojny i z wiarą w swoje możliwości. Trzeba umiejętnie rozłożyć siły, żeby starczyło ich na całe Giro. Takiego wyścigu nie wygrywa się w pierwszym tygodniu, wtedy można go co najwyżej przegrać. Wydaje mi się, że tegoroczna trasa jest cięższa niż w zeszłym roku, nie zabraknie na niej słynnych podjazdów. Jeśli tylko pogoda dopisze, będzie ciekawie. Nie wygramy z nią, ale może się nad nami zlituje. Gorzej niż w zeszłym roku, gdy brnęliśmy przez śnieg, chyba być już nie może. Ciężkich górskich etapów nie zabraknie, ale nie ma co zakładać popisów na którymś z nich szczególnie. Jeśli pojawi się taka możliwość, będę się starał jechać aktywnie. Spokojnie z dnia na dzień będę oceniał rozwój sytuacji i robił wszystko, żeby było jak najlepiej.

Znam dobrze wszystkie finałowe podjazdy tegorocznego Giro, może nie jechałem jeszcze wszystkich podjazdów, które pojawią się w środku etapów, ale będzie czas przygotować się do nich w trakcie wyścigu. Będzie z nami sztab ludzi, który pomoże nam i w tym. Cała nasza ekipa, poza kolarzami i dyrektorami sportowymi, jest podzielona na skład irlandzki i włoski. Nie dałoby rady przenieść się w całości w jeden dzień do Włoch, dlatego część mechaników i masażystów zaczyna w Irlandii, później wracają do Włoch, ale nie jadą już Giro. We Włoszech będą czekać w gotowości ich koledzy, razem z drugim autokarem i drugą ciężarówką. Zawodnicy mają lądować we Włoszech w poniedziałek po południu, co utrudni nam spokojny trening tego dnia, ale co zrobić, wszyscy mają te same warunki. Spore zamieszanie z tą Irlandią, nie ma jednak co narzekać i trzeba się dostosować.

Przed Giro del Trentino zrobiłem rekonesans części tegorocznej trasy Giro d'Italia. Przejechałem m.in. trasę dwóch czasówek – z 12. i 19. etapu. Pierwsza jest długa i w miarę ciężka, ale nie tak ciężka jak w zeszłym roku. Krótko po starcie jest podjazd na dużą tarczę, a później na trasie zrobi się bardzo szybko, na długim zjeździe pojedziemy 90 km/godz. Będzie się działo też na drugiej indywidualnej czasówce pod koniec wyścigu. Przejedziemy ponad 26 km, z czego pierwsze 7 km jest po płaskim, a 19 km jest pod górę. Na tych 19 km pokonamy prawie 1700 m przewyższenia. Wtedy będą się liczyć ostatki sił. Następnego dnia na deser dostaniemy Zoncolan i wszystko będzie jasne. Faworytów do zwycięstwa nie brakuje. Na pierwszym miejscu postawiłbym chyba Quintanę, jest jeszcze Rodriguez i Uran. Jeśli Evans utrzyma formę, którą miał na Trentino, będzie groźny. Pewnie trafi się też jakaś niespodzianka, zobaczymy.

Myślę, że skład Lampre-Merida na Giro d’Italia jest mocny. Mamy bardzo wszechstronną ekipę na różne warunki. W górach z dobrej strony może się pokazać Anacona, który zajął 19. miejsce w Vuelta a Espana. W zeszłym roku dochodził do siebie po ciężkiej kontuzji, w tym sezonie jest dużo mocniejszy. Odżył Cunego, on też radzi sobie dużo lepiej niż przed rokiem, a jego doświadczenie powinno zrobić swoje. Wiele dobrego mogę powiedzieć o Bono, moim kompanie z pokoju na Giro. To bardzo uniwersalny i uczynny zawodnik, zawsze mogę na niego liczyć. Podobnym typem jest Mori, współtowarzysz moich włoskich treningów. Ulissi zapoluje na etapy i myślę, że będzie groźny na finiszach z mniejszymi górkami. Nasz sprinter Ferrari też będzie miał okazje, żeby dobrze zaznaczyć swoją obecność na Giro. Pozostaje jeszcze młody Cattaneo, który z roku na rok jest coraz lepszy, i debiutant Polanc. To duży talent i mam nadzieję, że jego organizm dobrze zareaguje na trzytygodniowy wysiłek.

W wyścigu pojedzie chyba najmniej Polaków, odkąd startuję w Giro. Szkoda, że tak wyszło. Nie będę miał zbyt wielu okazji, żeby pogadać z chłopakami z Tinkoff-Saxo poza trasą, jedynie przed etapami i na spokojnych odcinkach będzie taka możliwość. Po każdym etapie jest jeszcze sporo do zrobienia, czasami dopiero o 23 przychodzi czas na kolację. Przywykłem już jednak do tego rytmu i raczej nic mnie pod tym względem nie zaskoczy. Wielu moich znajomych i rodzina, a pewnie i część z Was, też zmienia w maju swój rytm. Niektórzy wykupują dodatkowe opcje, żeby śledzić transmisję wyścigu. Ja mam to szczęście, że będę miał to live i we wszystkich wymiarach. Mój syn Oliwier wie, że taty nie będzie długo w domu i razem z mamą będzie wypatrywał mojej różowej koszulki przed telewizorem. Mam nadzieję, że drugie dziecko spędzi spokojnie swoje pierwsze Giro u żony i poczeka na mnie z przyjściem na świat.

Trzymajcie kciuki, jeśli starczy sił, a zdrowie dopisze, powinno być dobrze. Wierzę, że tak będzie.

piątek, 2 maja 2014

Jest dobrze

fot. Bettini

Poważne ściganie za mną, najważniejsze zacznie się już niedługo. Ostatnie starty dobrze na mnie wpłynęły i przed wylotem na Giro mogę spędzać spokojne dni z bliskimi. Od środy jesteśmy w Zakopanem, gdzie łączę przyjemne z pożytecznym, ćwiczyłem tutaj m.in. na trasie tegorocznego etapu Tour de Pologne z metą na Słowacji. Przed Giro d’Italia wybiorę się jeszcze na jakiś dłuższy treningi, ale bez szaleństw. Zrobiłem już wszystko to, co miałem do zrobienia z myślą o maju, teraz można bez nerwów oczekiwać różowego szaleństwa. Może przez weekend pokręcę jeszcze za skuterem, zobaczymy.

Dwa ostatnie wyścigi dały mi świetne przetarcie przed wielkim tourem. Trasa Giro del Trentino była w tym roku wyjątkowo ciężka – etap z drużynową czasówką, a później już tylko etapy z metą na podjeździe. Codziennie robiliśmy po 3000-3500 m przewyższenia. Sporo tego było, ale przynajmniej pojeździłem na długich konkretnych podjazdach i myślę, że będzie to procentować. W Trydencie zaczęło się od „drużyny”. Jej trasa była płaska i szybka, 14 minut jazdy i tyle. Więcej było stresu przed etapem i w jego trakcie niż samego kręcenia. Była to moja pierwsza czasówka w sezonie, potraktowałem ją jako poważny trening przed otwarciem Giro w Belfaście.

Drugi etap był chyba moim najlepszym w dotychczasowym sezonie. Finałowe wzniesienie było dość ciężkie. Znałem część tego podjazdu, bo była to trasa zeszłorocznej górskiej czasówki z Giro d’Italia. Lżejsze 8 km jechało się identycznie jak w zeszłym roku, dalsza trudniejsza część była dla mnie nowa. Zaskoczył mnie zwycięzca tego etapu, Edoardo Zardini. Miał tego dnia moc i wygrał w dobrym stylu. Wykorzystał czarowanie się w peletonie, zaatakował w odpowiednim momencie i powiększał przewagę aż do mety. Ja nie chciałem przeszarżować. Nie przepadam za częstymi skokami, dlatego spokojnie reagowałem na ataki, które rozpoczął Fabio Aru. Starałem się jechać swoje i myślę, że była to dobra taktyka, bo w końcówce dojechałem do czołówki i miałem jeszcze zapas sił, żeby zafiniszować po drugie miejsce. Pierwszy raz zaatakowałem 600 m przed metą, doszli mnie, odpuściłem i zaatakowałem jeszcze raz na 300 m przed metą. Nie było nic do stracenia, więc trzeba było próbować. Drugi etap ustawił wyścig. Po nim było wiadomo, kto jest w jakiej dyspozycji, na kogo trzeba uważać, kogo pilnować. Do ostatniego etapu o czołowe pozycje walczyli mniej więcej ci sami kolarze.

W trzecim etapie końcowy podjazd był krótki i strasznie sztywny. Był to ten sam podjazd, który jechałem na Giro del Trentino 10 lat temu. Wtedy byłem 11., teraz 12., zbyt wiele się nie zmieniło. Na więcej nie było mnie tego dnia stać, popis dał za to Evans. Odbiłem to sobie na ostatnim etapie. Tak jak sądziłem, wyścig rozegrał się na Monte Bondone. Z 20-km podjazdem nie ma żartów. Pilnowałem na nim tych, których musiałem pilnować, i starałem się nie tracić kontaktu z czołówką. Atakowali zawodnicy z większą stratą w generalce niż moja, a ja zachowywałem spokój. Wiedziałem, że nie mogę odpowiedzieć na ataki Pelizottiego, Landy i Meintjesa, bo za mną pojechaliby Evans, Pozzovivo i inni. W generalce było ciasno i ryzyko kontrataków było zbyt wielkie, dlatego wolałem wyczekać do samego końca i spróbować walczyć na finiszu. Tempo było mocne, szczególnie gdy Evans zaczął sam ciągnąć, reszta stawki się dostosowała i nie było mowy o żadnych skokach. Spokojna i równa jazda pozwoliła mi stanąć na podium wyścigu. Wyrównałem swój rekord z 2009 r., wtedy też byłem trzeci. Wygrałem wtedy jeszcze etap, ale cieszę się z tego, co osiągnąłem w tym roku. Startowałem w Trentino po raz 11., nie ma chyba wyścigu, w którym jechałbym częściej jako zawodowiec. Jak co roku, na miejscu byli polscy dziennikarze. Miałem z kim porozmawiać i od kogo otrzymać wsparcie, było sympatycznie.

Dwa dni po Trentino zadebiutowałem w Liege-Bastogne-Liege. Przekonałem się, że to bardzo fajny wyścig, jestem pozytywnie zaskoczony jego przebiegiem. Spodziewałem się, że jego trasa z wieloma podjazdami może wymęczyć, ale nie sądziłem, że atmosfera będzie aż tak wyjątkowa. Rzadko kiedy można spotkać tylu kibiców na trasie, czułem, że to jeden z najważniejszych klasyków i cieszę się, że trafiłem na jego setną edycję. Przed startem podszedł do mnie kibic z prośbą o podpisanie moich pocztówek, miał wszystkie, nawet takie z 2002 r., gdy jeździłem jeszcze w Amore & Vita-Beretta! Niech to świadczy o poziomie zainteresowania kolarstwem w Belgii.

Duże znaczenie w takim wyścigu ma znajomość trasy i trochę mi jej zabrakło, może inaczej bym go rozegrał, gdybym znał nieco więcej szczegółów. Zaatakowałem kilometr przed metą i skontrował mnie Dan Martin, ale czasami trzeba zaryzykować. W końcówce działo się bardzo dużo, kontrola była strasznie mocna i trzeba było jechać wyjątkowo czujnie. Wcześniej dowiedziałem się przez radio o kraksie Rui Costy, ale nie zmieniła ona wiele w mojej roli na wyścigu, bo miałem w nim wolną rękę. Rui trochę się potłukł, ale jedzie w Romandii i myślę, że w końcu się przełamie. O żadnej klątwie mistrza świata bym nie mówił, jego główny cel na ten sezon to Tour de France i mam nadzieję, że pokaże w nim swoje wielkie możliwości. Starałem się wykorzystać w Belgii zaufanie ekipy i myślę, że jak na debiut nie było źle. W przyszłym roku znów chciałbym stanąć na starcie Liege-Bastogne-Liege. Wielką rzecz zrobił w Belgii mój kolega z Lampre-Merida, Matteo Bono. Uciekać tyle kilometrów na takiej trasie to jest coś, czapki z głów. Nie dziwi mnie miejsce Michała Kwiatkowskiego w tym wyścigu. Niech idzie za ciosem, bo to, co robi, zasługuje na wielki szacunek. Wyrasta na jednego z najlepszych kolarzy na świecie, oby tak dalej.

Myślę, że w ostatnich startach mocno pomogło mi zgrupowanie na Etnie. Potrenowałem na niej długie podjazdy, których nie mam w domu, i nie żałuję, że się na nią wybrałem. Wykonałem tam solidną pracę i spodziewam się dobrych efektów wspinaczki na wulkanie. Robiłem tam nawet 4500 m przewyższenia na jednym treningu, 3000 m to było minimum, najczęściej zaliczałem między 3500 a 4300 m. Nie mogę narzekać na formę, jeśli uda się ją utrzymać w maju, powinno być dobrze. Oby tylko zdrowie dopisywało. O Giro na razie nie rozmawiamy w ekipie zbyt wiele, zostało jeszcze trochę czasu i nie ma się co stresować na zapas. We wtorek wylatuję do Irlandii, tam zaczną się odprawy i ustalanie szczegółów. Wcześniej postaram się podzielić z Wami swoimi ostatnimi myślami przed Giro. Udanej majówki, oby i Wam noga podawała!