sobota, 22 marca 2014

Francja na plus, czas na Katalonię

fot. Bettini

Kolejne nowe doświadczenie za mną. Paryż-Nicea to specyficzny wyścig, podobny do Tour de France. Dużo nerwów i gaz od startu do mety. Wielka Pętla przypomniała mi się od razu na pierwszym etapie, dawno nie widziałem tylu kraks, sam też brałem w nich udział. Leżałem dwa razy, dwa razy złamałem kierownicę, do mety przyjechałem na trzecim rowerze. Musieliśmy walczyć ze zwężeniami i wysepkami na drodze, na takiej trasie nietrudno było o problemy. Udało mi się podgonić i nie stracić aż tyle, ale już po pierwszym etapie wiedziałem, że mogę zapomnieć o wysokim miejscu w generalce. Minuta w plecy w takim wyścigu to bardzo dużo. Później, szczególnie na płaskich etapach, jechałem już głównie po to, żeby dojechać w całości.

W pierwszym etapie byłem wysoko na górskiej premii, w kolejnych na premiach punktowali przede wszystkich kolarze w ucieczkach. Nie przeszkadzało mi to jednak, żeby sprawdzić nogę na całkiem wymagających podjazdach. Naprawdę ciężko było na 3-km podjeździe 10 km przed końcem czwartego etapu. Momentami nachylenie dochodziło tam do ponad 20%, cała stawka się podzieliła, mnie udało się przyjechać z przodu w pierwszej grupce po ucieczce. Próbowałem też atakować. W piątym etapie robiłem akcję na niezbyt wymagającej górze, na którą wjechał nawet Tom Boonen, próbowałem też swoich sił dzień później. W szóstym etapie zaatakowałem m.in. po to, żeby zacząć zjazd przed grupą, bo wiadomo było, że Nibali będzie walczył na zjeździe. Tak właśnie się stało, połowę zjazdu pokonałem w ucieczce i wtedy dopadła nas grupa, w której pierwsze skrzypce grał Nibali. Trzeba było się sprawdzić także w takiej sytuacji i myślę, że wyjdzie mi to na dobre.

W przedostatnim etapie miałem do wykonania konkretne zadanie. Końcowe rundy były bardzo ciężkie i nerwowe, w każdej chwili można się było spodziewać ataków. Dyrektor poprosił nas więc przez radio, żeby przejść na czoło grupy i zrobić robotę, by nikt nie skakał. Myślę, że załatwiliśmy to z Serpą tak, jak należy, bo nikt nie dał rady odjechać, dzięki czemu Rui Costa mógł walczyć o zwycięstwo. Co prawda był drugi, ale robota nie poszła na marne. Ostatni etap też był ciężki i nerwowy, dużą rolę odgrywała w nim znajomość trasy. Ci, którzy ścigali się w tym wyścigu w poprzednich latach, mieli przewagę. Ważne było, żeby przedostatni zjazd zacząć z przodu i zyskać dzięki temu na ostatnim podjeździe. Trochę się tam pogubiłem i nie dałem rady dojść do czołówki.

Z całego wyścigu jestem jednak zadowolony. Myślę, że Paryż-Nicea to odpowiednie przetarcie przed kolejnymi wyścigami. Dobrze potrenowałem, zaliczyłem sporo kilometrów, start we Francji powinien procentować. Cztery etapy miały ponad 200 km, a z dojazdami zrobiliśmy w te dni ok. 1700 km. Nie było strasznie ciężkich podjazdów, zabrakło czasówki i mety pod górę, dlatego trudno było przewidzieć rozwój wydarzeń, ale można się było spodziewać, że walka będzie na sekundy. Rui Coście zabrakło do zwycięstwa 14 sekund, ale Betancur był naprawdę mocny i według mnie był w tym wyścigu nie do pokonania. Mógł też wygrać przedostatni etap, w którym zwyciężył Slagter, ale trochę go przyblokowali. Moja ekipa jest jednak zadowolona z drugiego miejsca Costy i cennych punktów do rankingu. Dobrze nam się współpracowało w częściowo nowym składzie, atmosfera była bardzo pozytywna. Rui coraz lepiej mówi po włosku, ja uczę się od niego trochę hiszpańskiego. Na trasie czuć, że ma mocny silnik i chłodną głowę. Zachowywał spokój, choć powodów do nerwów nie brakowało, widać, że jest w formie. Gdy noga podaje, trzeba to wykorzystać.

Organizacja Paryż-Nicea była bardzo dobra, w końcu to wyścig ASO. Można mieć zastrzeżenie jedynie do trasy. Czasami jechaliśmy drogami, na których dwa auta miałyby się ciężko minąć, ale nie narzekam, taki to już francuski urok. Pozytywne wrażenie wywarł na mnie tor Magny-Cours na trzecim etapie. Ścigałem się już bodajże na czterech torach, ten był bardzo przyjazny kolarzom. Miał dobrze wyprofilowane zakręty, fajnie się na nim jechało. Dla mnie, fana motoryzacji, była to dodatkowa atrakcja. Z ciekawości dzień wcześniej sprawdziłem w internecie widok toru z lotu ptaka i wiedziałem, że będzie dobrze.

Czuję, że moja forma idzie w górę. Spokojnie krok po kroku robię swoje i zobaczymy, co będzie dalej. Trochę odpocząłem po Francji, później miałem cięższe treningi, w niedzielę wylatuję do Barcelony i już w poniedziałek zaczyna się wyścig. W Paryż-Nicea potrenowałem krótsze podjazdy, teraz w Katalonii czekają mnie dłuższe i mam nadzieję, że przyniosą one dobre efekty. Szykują się tam dwa ciężkie etapy z metami pod górę, jeden identyczny jak w zeszłym roku, co powinno działać na moją korzyść. Ostatnio byłem w Katalonii 7., w tym roku też postaram się o dobry wynik. Mam nadzieję, że problemy Chrisa Hornera z Achillesem nie są zbyt poważne i będzie w naszym składzie na wyścig.

Bardzo zasmuciła mnie wiadomość o Marku Galińskim. Znałem go dobrze, czasami spotykałem go na treningu, raz trafiliśmy się na nartach na Kubalonce. Gdy ścigał się na szosie w CCC, ja zaczynałem jeździć w Miche i mieliśmy okazję brać udział w tych samych wyścigach. Ostatnio wspominałem na treningu ze Sławkiem Kohutem nasz wspólny powrót z Markiem z Wyścigu Pokoju z Pragi. Jechaliśmy wtedy razem do Cieszyna. W niedzielę wylądował w Krakowie chyba 10 godzin przede mną, żałuję, że już się nie spotkamy. Należy mu się wielki szacunek.