poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Przyjemna niespodzianka

fot. Tour of Turkey/Brian Hodes

Wczoraj zaskoczyłem wiele osób, a najbardziej chyba siebie. Etap był dla sprinterów, ale udało się pokrzyżować im plany. Na odprawie przed etapem dyrektor sportowy prosił mnie, żebym był czujny, jeśli pojawi się szansa na odjazd, a ja się do tego dostosowałem. Próbowałem atakować od początku etapu. Gdy przejeżdżaliśmy przez most, który łączy Azję z Europą, byłem już w odjeździe. Później niestety przytrafiła się spora kraksa i zostaliśmy zatrzymani przez sędziego. Gdy wyścig ruszył na nowo, jechaliśmy spokojnie przez jakieś 10 km, po których rozpoczęły się kolejne ataki. Stawka poszarpała się na podjeździe i odjechaliśmy w trójkę, później dołączyło do nas jeszcze dwóch kolarzy i tak uciekaliśmy w pięciu z mniej więcej dwuminutową przewagą. Z góry było wiadomo, że peleton dojdzie nas na etapie dla sprinterów, więc towarzysze ucieczki nie wykazywali wielkich chęci do podkręcania tempa.

Gdy wróciliśmy do europejskiej części Stambułu, peleton zaczął mocno naciskać i nasza przewaga stopniała do 40 sekund. Wtedy wszyscy w ucieczce odpuścili, wszyscy oprócz mnie. Zaatakowałem i zacząłem samotny rajd. Peleton doszedł zawodników z ucieczki i chyba trochę się wtedy rozluźnił, bo 10 km później miałem już 3 minuty przewagi. Czułem, co się święci, trochę się przyoszczędziłem i zostawiłem siły na końcówkę. Kiedy 15 km przed metą dowiedziałem się, że mam 2' 40" przewagi, stwierdziłem, że teraz albo nigdy, i poszedłem w trupa. Postawiłem wszystko na jedną kartę i udało się. Miałem na bieżąco podawaną informację o przewadze i starałem się kontrolować sytuację. Gdy do mety pozostawało jakieś 8 km, zacząłem wierzyć, że jest duża szansa sprawić niespodziankę. Nie było łatwo w końcówce-kamikadze. Było ciasno, nie brakowało zakrętów ani bruku, ale miałem ten komfort, że mogłem dyktować tempo, i wszystko dobrze się skończyło.

Zwycięstwo bardzo mnie ucieszyło, od ostatniego minęło ponad 1,5 roku. Gdy ostatni raz wygrałem na Vuelcie, też miałem numer startowy 6 i miałem tego samego dyrektora sportowego w wozie technicznym, Bruno Vicino. Oby więcej takich powtórek z rozrywki. Myślę, że to zwycięstwo dobrze mi zrobi i doda wiary w siebie i swoje umiejętności. Niektórzy skreślają mnie już ze względu na wiek, ale wiek to tylko liczba. Nie bez znaczenia jest doświadczenie i to, jak się czuję. Zwycięstwo dedykuję mojej żonie Beacie, synom Oliwierowi i Mikołajowi oraz dziecku, które ma przyjść na świat we wrześniu. Oliwier oglądał wyścig z mamą i bardzo się ucieszył, mały Mikołaj spał wtedy, ale może obejrzy kiedyś powtórkę. Dziękuję wszystkim, którzy trzymają za mnie kciuki i dobrze mi życzą. Pojawiła się szansa i ją wykorzystałem. Postaram się jeszcze to kiedyś powtórzyć.

Po wczorajszej radości trzeba dzisiaj zacząć nową konkretną walkę. Wieczorem dopiero ok. 22 wylądował nasz samolot i jeszcze godzinę jechaliśmy do hotelu przed drugim etapem. Wcześniej z powodu mocnej burzy godzinę czekaliśmy, żeby móc wystartować z lotniska. Mam nadzieję, że deszcz będzie nas oszczędzał na wyścigu, bo i bez niego bywa niebezpiecznie. Tutejszy asfalt jest miejscami specyficzny i rower potrafi się na nim ślizgać, więc trzeba jechać czujnie. Dzisiaj zapowiada się dość ciężki odcinek. Nie będzie łatwo na rundach z podjazdem, ale trzeba próbować. Nie zamierzam oddawać dzisiaj koszulki lidera. Ostatni raz zakładałem taką w Route du Sud w 2009 roku. Trochę czasu minęło i będę się starał utrzymać nową jak najdłużej. Pojadę z dnia na dzień i zobaczymy, co z tego wyniknie.

piątek, 22 kwietnia 2016

Czas na Turcję

fot. BettiniPhoto

Dzisiaj wylatuję na wyścig dookoła Turcji. Zależy mi na tym, żeby dobrze w nim zadebiutować. Czekają nas dwa górskie etapy i solidna dawka ścigania niezależnie od tego, że obsada nie będzie tak mocna jak w poprzednich latach. Wiem, że zmienił się organizator wyścigu i wiele ekip zrezygnowało ze startu w nim, sytuacja w Turcji też może mieć na to wpływ, ale mam nadzieję, że tegoroczna edycja okaże się dobrym widowiskiem. Tytułu w Turcji będzie bronił mój kolega Kristijan Durasek, który zaliczył poważne szlify w Giro dell'Appennino, pewnie w praniu wyjdzie, czy wystarczająco wydobrzał.

Z ostatniego wyścigu, Giro dell'Appennino, jestem zadowolony. Swoje zrobiła w nim pogoda – było zimno i mocno lało, na jednym z niebezpiecznych mokrych zjazdów część kolarzy przede mną nieco odpuściła, zrobiła się luka i odjechała grupka zawodników, którzy walczyli między sobą o zwycięstwo. Początkowo ryzykowałem, ale później jechałem ostrożniej, bo kraks nie brakowało, a najważniejsze wyścigi sezonu dopiero przede mną.

Jeśli wszystko ułoży się po mojej myśli, po Turcji powinienem spędzić w domu 24 godziny przed wylotem na Giro d’Italia. Nie mam wielu kilometrów wyścigowych w nogach i także z tego względu cieszę się na Turcję. Mam nadzieję, że mój mniejszy przebieg w tym sezonie będzie miał dobry wpływ na formę w maju. Chciałem spokojniej rozpocząć sezon niż w poprzednim roku i przesunąć szczyt formy na później. Liczyłem na nieco więcej np. w Tirreno-Adriatico, ale bez odwołanego królewskiego etapu trudno było poważnie się sprawdzić. Na przygotowania nie mogę jednak narzekać. Niedawno zaliczyłem dobry obóz przygotowawczy na Etnie, gdzie poćwiczyłem długie podjazdy, ostatnio w domu też nie próżnowałem i zrealizowałem założony plan treningowy. Tuż przed wylotem do Turcji podczas jednego treningu zrobiłem np. 3300 m przewyższenia, nogi są gotowe na poważne wyzwania.


Nowe i bardzo przyjemne wyzwania czekają na mnie także poza wyścigami. We wrześniu po raz trzeci mam zostać ojcem. Być może będę wtedy na Vuelta a Espana, ale moja żona Beata będzie gotowa na takie rozwiązanie. Do września trochę jeszcze czasu zostało i mam nadzieję, że będą to dla mnie dobre miesiące.