poniedziałek, 8 grudnia 2014

Czas się rozkręcić


Pierwsze przedsezonowe zgrupowanie za mną. Wróciłem z niego w piątek w nocy, było bardzo intensywne – zebrania, szkolenia i prezentacje od rana do wieczora. Dotyczyły głównie szeroko pojętego sprzętu na nowy sezon. Nie będzie rewolucji, ale będzie trochę ulepszeń. Miałem okazję poznać kilku nowych kolegów z ekipy, którzy wywarli na mnie dobre wrażenie, mam nadzieję, że podobnie będzie na szosie.

Mam już ustalony plan startów na nowy sezon. Zaczynam w styczniu od Tour de San Luis w Argentynie, później będzie seria włoskich klasyków, Strade Bianche, Tirreno-Adriatico, Volta a Catalunya, Tour de Romandie i Giro d’Italia. Następnie Tour de Suisse, Tour de Pologne i Vuelta a Espana. Nie będę się nudził, do Szwajcarii uzbiera mi się 60 dni startowych. Z nowości czeka mnie Tour de Romandie i Tour de Suisse, reszta mniej więcej po staremu.

W Darfo Boario Terme nie było zbyt wielu okazji, żeby porządnie potrenować, udało się dwa razy wyjechać na 2-3 godziny. Przygotowania do sezonu toczą się jednak we właściwym rytmie. Moje badania wydolnościowe i testy wypadły bardzo dobrze i można wchodzić na wyższy poziom wytrenowania. Przez weekend jeździłem w okolicach Pisarzowic, ale warunki nie rozpieszczały i ćwiczyłem na rowerze górskim. Od jutra nie będę już miał tych problemów, bo lecę na dwa tygodnie na Gran Canarię. Połączę przyjemne z pożytecznym – będę tam z rodziną, a na wyspie są już moi koledzy z Lampre-Merida: Matteo Bono, Manuele Mori, Diego Ulissi i Mattia Cattaneo. Codziennie planuję robić z nimi dłuższe treningi, do naszej grupki mogą też dołączyć Polacy, którzy również uciekają ćwiczyć w dobrych warunkach: Bartek Huzarski, może jeszcze Maciej Paterski i Bartłomiej Matysiak. Cieszę się, że nie muszę zostawiać bliskich na dłużej, poza treningami będę do ich dyspozycji.

Już teraz życzę Wam wesołych świąt Bożego Narodzenia. Przy okazji zapraszam na mój nowy fanpage: facebook.com/przemyslawniemiecofficial. Oby i na nim nie zabrakło powodów do świętowania w przyszłym roku.

środa, 29 października 2014

Sezon na plus

fot. Jan Graczyński/INFO Kraków24

Rower chwilowo zszedł u mnie na dalszy plan. Ostatni raz byłem na treningu w piątek 17 października, tydzień po ostatnim starcie. Później zaliczyłem jeszcze pielgrzymkowe przejażdżki z parafianami z Pisarzowic. Tydzień temu w niedzielę ponad setka osób z mojej miejscowości jechała na różańcową wyprawę wokół Pisarzowic, pogoda dopisywała, było sporo rodzin, w sumie ponad 100 osób podzielonych na cztery grupy. Miło było wrzucić na luz i w dobrym towarzystwie potraktować jazdę rekreacyjnie.

Zanim odstawiłem rower, musiałem jeszcze trochę na nim popracować. Start w Giro di Lombardia uważam za bardzo udany. Rui Costa zajął trzecie miejsce, a ja miałem w tym wyniku spory udział. Pracowaliśmy dla naszego lidera przez cały wyścig, pod koniec zostałem mu do pomocy ja i Kristijan Durasek. Rui czuł się bardzo dobrze i staraliśmy się to wykorzystać. Końcówka była nerwowa i ważne było, żeby ostatni 1,5-km podjazd w mieście rozpocząć z przodu. W odpowiednim momencie wyszliśmy na czoło, Rui jechał za nami jako trzeci i dociągnęliśmy go, żeby miał świetną pozycję wyjściową do walki o zwycięstwo na finiszu. Ostatni podjazd zaczynał na drugiej pozycji, później Daniel Martin okazał się mocniejszy, ale trzecie miejsce w Lombardii to też wielka sprawa. Nowa trasa wyścigu średnio mi przypasowała, bardziej odpowiadała mi wcześniejsza. Była dużo cięższa, bardziej selektywna i lepsza dla moich umiejętności.

Ostatnim startem w sezonie było dla mnie Giro dell’Emilia. Zaczęliśmy wyścig w bardzo mocnym tempie, przez pierwszą godzinę wykręciliśmy średnią 51 km/godz.! Długo nie było potrzeby zmieniać przełożenia 53-11. Sporo było w tym klasyku roszad, jechałem przez jakiś czas w ucieczce, wszystkim dała popalić bardzo ciężka końcówka z podjazdem o nachyleniu dochodzącym do 20%. Szacunek dla Rebellina za piękne zwycięstwo, mnie i moim kolegom trochę brakło, odczuwałem już tego dnia zmęczenie wszystkimi kilometrami przejechanymi w tym roku.

Cały sezon zapisuję na plus. Wygrałem etap na Vuelcie, pomogłem w zdobyciu mistrzostwa świata, podpisałem nowy kontrakt – jest się z czego cieszyć. Na Giro do głosu doszła siła wyższa i obawiałem się, że ten rok może być stracony, ale dałem radę go uratować. Karta zaczęła się odwracać od Tour de Pologne, ale już po mistrzostwach Polski czułem, że sprawy idą w dobrym kierunku. Miłym akcentem na koniec sezonu było spotkanie z prezydentem Bronisławem Komorowskim. Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane, zostaliśmy ciepło przyjęci. Podjęto słuszną decyzję, żeby odznaczyć całą drużynę, a nie jednego kolarza. Podobnie jak w piłce nożnej, gdy najważniejszą bramkę może strzelić jeden zawodnik, ale pracują na to też jego koledzy. Cieszę się, że doceniono wszystkich, którzy pomagali Michałowi Kwiatkowskiemu, a także Rafała Majkę, on też mocno przyczynił się do tego, że był to wielki rok polskiego kolarstwa. Krzyż Zasługi trafił już w moim domu w odpowiednie miejsce.

Przygotowania do nowego sezonu chcę rozpocząć w połowie listopada. Wcześniej wyjadę z rodziną na 8-9 dni do Włoch, zaplanowaliśmy objazdową wycieczkę. Obecnie nadrabiam różne zaległości, na które nie było czasu w trakcie sezonu, w niedzielę był chrzest Mikołaja, nie mam kiedy się nudzić. Duży komfort psychiczny daje mi nowy kontrakt z Lampre-Merida. Cieszę się, że przedłużyłem go na dwa lata. To dla mnie znak, że kierownictwo grupy ma do mnie duże zaufanie i docenia to, co osiągnąłem w jej barwach do tej pory. Chcę się odwdzięczyć dobrą jazdą i wynikami na miarę oczekiwań. Bardzo dziękuję za Wasze wsparcie w tym sezonie. Oby przyszły rok i dla mnie, i dla Was nie był gorszy niż obecny.

piątek, 3 października 2014

Polak potrafi

 fot. Javier Lizón - EFE

Lepiej być nie mogło. Złoto Michała Kwiatkowskiego to wielka rzecz i jestem dumny z tego, że mam w niej swój udział. Nasza drużyna była niesamowicie zgrana i świetnie się dogadywaliśmy. Pierwszy raz jechałem mistrzostwa świata, w których moja ekipa tak dobrze ze sobą współpracowała. Każdy wiedział, co ma robić, a wola walki pchała nas do przodu. Niektórzy dziwili się, że tak mocno przejęliśmy inicjatywę, ale taką mieliśmy taktykę. Jak widać, sprawdziła się znakomicie. Kwiatek powiedział nam przed wyścigiem, że czuje się mocny. Zadeklarował, że interesuje go tylko złoty medal, więc nie brakowało nam motywacji, żeby pomóc go wywalczyć. Trzeba było mocno pociągnąć, żeby Michał miał komfort, jechał osłonięty i oszczędzał siły.

Taktyka aktywnej jazdy odpowiadała też warunkom na trasie. Gdy robi się mokro, zawsze lepiej być z przodu. Kwiatkowski chciał uniknąć zamieszania i zbędnego ryzyka na niebezpiecznych śliskich zjazdach. Zaczęliśmy mocno pracować, gdy przewaga ucieczki sięgnęła 15 minut. Uznaliśmy, że to już trochę za dużo. Inne ekipy w ogóle nie reagowały, przez 150 km jechaliśmy z przodu i nikt nie podjechał, żeby nam pomóc, jedynie Andre Greipel przyjechał ze wsparciem i dał je nam przez 2-3 km. Wiele ekip zastanawiało się, po co tak ciągniemy i dla kogo. Słyszałem, że we Włoszech pojawiły się podejrzenia, że ktoś nas kupił. Na finiszu prawda wyszła na jaw.

Przy tak aktywnej jeździe raczej niemożliwe było, żebyśmy dojechali do końcowych kilometrów w dziewiątkę. Każdy z nas miał dokładnie ustaloną swoją rolę w odpowiednich fazach wyścigu i trzymaliśmy się tego planu. Zacząłem wychodzić na zmiany, gdy zmęczenie dawało się już we znaki pierwszym z naszej ekipy, którzy ciągnęli mocno od początku. Zrobiłem swoje i odmeldowałem się 4 rundy przed końcem, tak jak ustaliłem z Piotrem Wadeckim. W końcowej fazie wyścigu świetnie spisali się Gołaś z Paterskim, którzy nie wychodzili wcześniej na zmiany, ale później ich pomoc dla Kwiatka była bezcenna.

Jestem bardzo zadowolony z roboty, którą wykonałem. Wiem, że dałem od siebie sporo i nie czuję żadnego niedosytu. Wszystko zgodnie z tym, czego oczekiwał od nas Piotr Wadecki, który prosił nas, żebyśmy nie mieli sobie nic do zarzucenia po wyścigu. Końcówkę oglądałem w wozie Lampre-Merida razem z naszym menedżerem Brentem Copelandem. Gratulował mi i był nieco zaskoczony złotem Michała i naszą jazdą. Mało kto mógł przypuszczać, że będzie nas stać na podyktowanie takich warunków. Czytałem wypowiedzi Gilberta o tym, że nie spodziewał tego po ekipie składającej się w dużej mierze z kolarzy kontynentalnych grup. Po raz kolejny okazało się jednak, że Polak potrafi. W realizacji naszej taktyki pomogło to, że było nas dziewięciu, a to z kolei zasługa wyjątkowego roku Polaków w World Tourze. Oby przyszły rok był jeszcze lepszy, żebyśmy mogli bronić tytułu w dziesiątkę.

Wiedziałem, że jeśli Kwiatkowski na szczycie ostatniego podjazdu będzie miał 10 sekund przewagi, dowiedzie ją do mety. Na zjazdach jest niesamowicie mocny, co potwierdził w niedzielę. Idealnie wyczuł moment do ataku, zawsze miał do tego nosa. To była chyba jedyna szansa, żeby rozstrzygnął wyścig na swoją korzyść, gdyby walczył o złoto w końcowym sprincie, musiałby pokonać wielkich specjalistów w tej dziedzinie. Wszyscy wiedzieli, jak świetnym kolarzem jest Michał, teraz to tylko potwierdził. Wielkie brawa dla niego. Trasa bardzo mu pasowała, ja też nie narzekam. Jeździłem już mistrzostwa świata z cięższymi rundami, ale dystans i warunki zrobiły w niedzielę swoje. Na treningu przejechaliśmy cztery rundy i wiedzieliśmy, czego się spodziewać.

Na wyścigu mocno wspierali nas niezbyt liczni, ale głośni polscy kibice. Była silna i dobrze zaopatrzona grupa ze Stargardu Szczecińskiego. Mnie nie udało się załapać na trasie na ich bigos, ale w wozie technicznym zajadano go ze smakiem. W hotelu byliśmy zakwaterowani z częścią polskich dziennikarzy i też mogliśmy liczyć na ich wsparcie. Po wyścigu pojechaliśmy na kolację, na którą zaprosił nas szef Omega Pharma-Quick-Step, Patrick Lefevere. Był szampan i przemowy, SMS od prezydenta Komorowskiego też był czytany. Mistrz był w szoku, ale ma rok, żeby oswoić się z tą myślą i wykorzystać złoto jak najlepiej.

Tytułu nie obronił mój kolega z Lampre-Merida Rui Costa, trzeba przyznać, że nie miał łatwego zadania. Rozmawiałem z nim trochę na wyścigu, będę miał na to więcej czasu przez najbliższe dni przy okazji Lombardii. Dzisiaj jedziemy na rekonesans trasy, pokonamy m.in. końcowe 80 km. Postaramy się przełamać hegemonię Rodrigueza, który wygrał ostatnie dwa wyścigi, choć w tym roku finisz może bardziej odpowiadać sprinterom. Nastawienie mam bojowe, to mój przedostatni start w sezonie, więc nie ma się co oszczędzać. Tydzień później jeszcze Giro dell’Emilia, a później nogi do góry.

wtorek, 9 września 2014

Słodki smak zwycięstwa

fot. Bettini

Wreszcie mogę podzielić się z Wami radością z wygranej. To z pewnością największy sukces w mojej karierze. Nie planowałem walczyć o niego akurat w niedzielę, ale sprawy tak się ułożyły, że musiałem to zrobić. Swoją drogą, cieszę się, że wygrałem właśnie tego dnia, dzięki temu więcej osób mogło zobaczyć moje zwycięstwo. Trochę się już uspokoiło po tym, jak odebrałem mnóstwo gratulacji, dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali, i cieszą się razem ze mną. Zwycięstwo dedukuję Oliwierowi i Mikołajowi, moim dwóm chłopakom.

Tak jak wspomniałem, nie planowałem ucieczki tego dnia. Byłem w ucieczce dzień wcześniej i wtedy w połowie trasy dopadł mnie kryzys i strzeliłem. W sobotę po etapie byłem strasznie ujechany, ledwo stałem na nogach. W niedzielę miałem przejechać etap spokojnie i szykować się do ataku w poniedziałek, ale starczyło mi sił na kolejne harce i na szczęście wyszło inaczej. W sobotę oddałem 10 czy nawet 20 skoków, żeby zabrać się w odjazd. W niedzielę szczęście dopisało – skoczyłem tylko raz, ale skutecznie. Współpraca w ucieczce układała nam się bardzo dobrze. Był w niej Degenkolb, któremu zależało na dwóch lotnych premiach, mnie i pozostałych one nie interesowały, więc nie było konfliktu interesów i zgodnie współpracowaliśmy. Degenkolb w końcu odpadł, ale wcześniej też się napracował. Dużo lepiej jechało się w piątkę niż dzień wcześniej, gdy uciekaliśmy w ponad dwudziestu i niektórzy się czarowali, nie wychodzili na zmiany i mocno kombinowali. W niedzielę każdy jechał, ile sił w nogach, musieliśmy na siebie liczyć. Osiągnęliśmy sporą przewagę i wiedziałem, że jest duża szansa, żeby nie dać się złapać i dojechać.

Tego dnia sprzyjała też pogoda. Ze względu na deszcz peleton musiał jechać ostrożniej na zjazdach, poza tym było ciepło, 24 stopnie nawet wtedy, gdy lało, pelerynka nie była potrzebna. Na pierwszej górskiej premii Puerto del Torno mieliśmy ok. 5 minut przewagi, później straciliśmy trochę na strasznie niebezpiecznym zjeździe. Było mokro, asfalt był zniszczony i leżało na nim trochę liści, więc jechaliśmy bardzo ostrożnie. Dalej każdy dawał od siebie tyle, ile był w stanie. Na dole finałowego podjazdu mieliśmy w czwórkę przewagę 3'45". Gdy zaczynałem się wspinać, nie miałem żadnego konkretnego planu, skupiałem się tylko na tym, żeby nikt mi nie odjechał. Tempo było dobre i przetrzymałem różne ataki, a później pomogła moja znajomość Covadongi, na którą wjeżdżałem dwa lata temu. Przez większą część podjazdu jechałem razem z Meyerem i wiedziałem, że jeśli nie zaatakuję na ostatnim stromym odcinku, to dalej nie będę miał gdzie tego zrobić. Później już trasa była coraz bardziej płaska i zaczynały się zjazdy. Jechałem po zwycięstwo trochę na własne wyczucie, bo wypadła mi słuchawka, a poza tym łączność radiowa była już wcześniej w końcówce słaba. Nie wiedziałem dokładnie, co się za mną dzieje, ale na szczęście wystarczyło sekund, żeby wygrać. Powoli zacząłem wierzyć w zwycięstwo kilometr przed metą, na ostatnim zjeździe. Na dobre uwierzyłem 300 m przed metą, kiedy spojrzałem do tyłu i nie zauważyłem za sobą nikogo. Podobno przed telewizorem nie wyglądało to tak spokojnie, ale kolarskie emocje są zawsze wskazane i cieszę się, że mogłem je zapewnić.

Wiele osób mówi, że był to najbardziej prestiżowy etap tegorocznej Vuelty, dlatego tym bardziej mogę być z siebie zadowolony. Wygrałem z wielkimi zawodnikami, a wcześniej na tej górze najlepsi byli Jalabert, Delgado, Herrera czy inni znakomici kolarze. Jestem dumny z tego, że zapisałem się w jej historii. O randze Covadongi świadczy również to, ilu Hiszpanów chciało wygrać ten etap. Zwyciężyć na Vuelta a Espana jako pierwszy Polak w historii to dla mnie też ważna sprawa. Świętowanie ograniczyło się do szybkiej lampki szampana, późno wróciliśmy do hotelu i kolację skończyliśmy dopiero przed północą. Miło było przypomnieć sobie smak zwycięstwa, którego nie czułem od czterech lat. Wczoraj musiałem na etapie odpocząć, dwa dni w ucieczkach mocno eksploatują nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Dzisiaj miałem przejażdżkę i badania, poza tym skupiałem się na relaksie i regeneracji przed ostatnią fazą wyścigu. Nie ma już tej presji, którą czułem jeszcze niedawno, dlatego z większym spokojem mogę przystąpić do trzeciego tygodnia Vuelty. Zobaczymy, jak się on dla mnie ułoży, ale swoje już zrobiłem. Wolę wygrać etap niż być 15 czy 16 w generalce, tego się nie pamięta.

Póki co Vuelta jest dla Lampre-Merida bardzo udana – wygraliśmy już dwa etapy. Anacona zwyciężył po raz pierwszy w karierze i nawet jeśli spadnie jeszcze trochę w generalce, nikt nie będzie miał o to do niego pretensji. Kierownictwo ekipy chce, żebyśmy byli w odjazdach, gdy zdarzają się większe ucieczki, dwa razy taka taktyka się sprawdziła, może jeszcze damy radę coś w ten sposób ugrać, chęci nam nie brakuje. Nie przeszkadzają nam już upały, które w pierwszym tygodniu były niemiłosierne. Ścigaliśmy się przy 48 stopniach Celsjusza, było jak w saunie. Słyszałem, że zużywaliśmy wtedy jako ekipa 200 bidonów na etap. Poza tym nie można na nic narzekać, organizacyjnie wszystko jest dobrze przygotowane, hotele są świetne, nic tylko dobrze kręcić. Najlepiej robi to jak na razie Contador i myślę, że jedzie już po swoje. Został jeden ciężki etap pod górę, a Froome nie jest tutaj tym kolarzem z Tour de France 2013. Słaby nie jest, ale jednak brakuje mu trochę mocy potrzebnej do wygrania wielkiego touru.

Przed sezonem zapowiadałem, że chcę wygrać w wyścigu World Touru i osiągnąłem ten cel. Sezon nie kończy się jednak na Vuelcie, po mistrzostwach świata będzie jeszcze np. Lombardia i nie zabraknie okazji, żeby powalczyć o kolejny dobry wynik. Póki co trzeba jednak wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił w Hiszpanii.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Gotowy na Vueltę




Jestem już w Hiszpanii, gdzie w sobotę rozpocznie się być może mój najważniejszy wyścig w sezonie. Dzisiaj ćwiczyliśmy na torze w Jerez przed otwierającą Vueltę drużynową czasówką. Będziemy mieli do przejechania tylko 12 km, ale trzeba się do nich dobrze przygotować, żeby nie zaniedbać żadnego szczegółu.

Po Tour de Pologne trochę odpocząłem, a później wróciłem do dłuższych treningów. Jestem zadowolony ze swojej jazdy na TdP, szczególnie biorąc pod uwagę to, że nie miałem ścigania w nogach, a cała czwórka, która mnie wyprzedziła, była po Tour de France. Po nieudanym Giro Tour de Pologne dał mi powody do optymizmu i chcę potwierdzić swoją dobrą dyspozycję na Vuelcie. Trzy tygodnia ścigania to kawał czasu i wiele może się wydarzyć, ale mam nadzieję, że sprawy dobrze się dla mnie ułożą. Będziemy jechać z dnia na dzień i zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Jestem jeszcze przed najważniejszymi odprawami taktycznymi, ale numer jeden zobowiązuję i z pewnością zadaniem Lampre-Merida będzie pomoc Chrisowi Hornerowi w obronie tytułu. W Tour of Utah był drugi i myślę, że odbudował się już po ciężkiej kontuzji. Zapowiada, że mocno powalczy o wygraną i mam nadzieję, że tak będzie. Skład na Vueltę mamy silny. Horner i Anacona pokazali ostatnio moc w Stanach, Serpa jest po Tour de France, Pozzato też ostatnio dobrze kręcił w Eneco Tour. Czeka nas jednak trudne zadanie, bo obstawa na wyścig nie mogła być lepsza. Giro d’Italia i Tour de France razem wzięte – tak wygląda zestaw najlepszych kolarzy tegorocznej Vuelty, lista chętnych do podium jest długa. Trochę przesadzili, ale co zrobić, trzeba stawić im czoła. Chcę ukończyć wyścig na wysokiej pozycji, jednak wiele zależy od tego, jakie będą założenia taktyczne mojej ekipy. O swoją formę jestem spokojny.

Zerkałem na trasę niektórych etapów Vuelty i znam część podjazdów, pokonywałem je na wyścigu dwa lata temu. Wszystkie pozostałe będę miał dobrze rozpracowane dzięki naszemu dyrektorowi sportowemu, Matxin Fernandez zna chyba każdą drogę w Hiszpanii. Osiem etapów z metą na podjeździe, trzy czasówki, pięć etapów dla sprinterów i kilka pagórkowatych – taki zestaw mi pasuje. Zabraknie Pirenejów, ale kraj jest na tyle górzysty, że organizatorzy nie mieli pewnie problemów ze znalezieniem dobrych podjazdów. Startowałem w Vuelta a Espana dwa razy i lubię ten wyścig, także ze względu na pogodę. Mam nadzieję, że za trzy tygodnie będę mógł stwierdzić to samo.

Dziękuję za wsparcie, które mocno odczuwałem podczas Tour de Pologne. Trzymajcie kciuki za dobrą Vueltę, postaram się, żeby właśnie taka była w moim wykonaniu.

piątek, 1 sierpnia 2014

Czas powalczyć u siebie



Stęskniłem się już trochę za ściganiem, więc jutro z przyjemnością zamelduję się w Gdańsku. Wcześnie rano wybiorę się na ostatnią przejażdżkę, a później na lotnisko. Wystartuję w Tour de Pologne z innym nastawieniem niż w zeszłym roku, gdy byłem wykończony po Tour de France. Wiem, że stać mnie na dużo więcej niż ostatnio. Odpocząłem i solidnie potrenowałem, żeby walczyć o dobry wynik. Bardzo mi na nim zależy.

Czas po Giro spędziłem w domu. W czerwcu pojawił się w nim Mikołaj i nie miałem kiedy się nudzić. Mój drugi syn daje nam wiele radości, daje też pospać i spokojnie przygotowywać się do kolejnych wyzwań sezonu. Miałem bardzo urozmaicone treningi – i po górach, i po płaskim, i na kozie, za skuterem też jeździłem. Czuję się bardzo dobrze i chcę to pokazać na wyścigu. Przejechałem na treningu trasę nowego etapu na Słowację i wydaje się ciekawa. 10 km podjazdu to taki dłuższy Przegibek, na odkrytej górze trzeba będzie uważać na wiatr. Pojeździłem też w swoich okolicach. Na Kubalonce położyli nowy asfalt, przetestowałem go i mogę polecać wielbicielom podjazdów.

Zanim wjedziemy w góry, trzeba spokojnie przejechać płaskie etapy. Tam powinni dać o sobie znać moi koledzy z Lampre-Merida: Modolo i Ferrari. Pierwszy czuje niedosyt po wycofaniu się z Tour de France, drugi nie ścigał się od Giro d’Italia i też będzie mu zależało na dobrym wyniku. Będzie jeszcze Bonifazio, który również daje radę w sprincie. Skład mamy mocny, tworzą go jeszcze Cunego, Mori, Bono i Cattaneo. W sumie sześciu z nas jechało w tym roku w Giro, więc będziemy dodatkowo zmotywowani. W zeszłym roku po górskich etapach wszystko rozstrzygnęła czasówka i bitwa na sekundy, w tym roku może być podobnie. Jeździłem ostatnio sporo na kozie i mam nadzieję, że zaprocentuje to w walce z czasem.

Jak co roku będzie się działo w Bukowinie Tatrzańskiej. Gliczarów jest krótki, ale sztywny i może dać się we znaki, kibice na pewno będą zadowoleni. Szczególnie szczęśliwy będzie jeden z nich, który wygra aukcję charytatywną przejazdu 6. etapu w wozie Lampre-Merida. Pieniądze z licytacji pomogą Klaudii Pająk z Pisarzowic, wesołej dziewczynce, która bardzo dzielnie stawia czoła chorobie. Zwycięzca z zeszłego roku był zachwycony jazdą w wozie technicznym, zapewniam, że jest o co walczyć i zachęcam do udziału w aukcji: http://allegro.pl/show_item.php?item=4466569793.

Jeszcze słów kilka o Rafale Majce. Wielka brawa dla niego, oby jego zwycięstwa na Tour de France pomogły w rozwoju polskiego kolarstwa. Nie udało mi się śledzić wyścigu na żywo, ale oglądałem wieczorem powtórki. Gdy Rafał wygrywał po raz pierwszy, byłem akurat ze starszym synem w kinie i zerkałem na relację internetową z aktualizacjami. Na szczęście inni pchali wystarczająco mocno. Tak trzymać.

Życzę Wam emocjonującego Tour de Pologne, do zobaczenia na trasie!

niedziela, 8 czerwca 2014

Życie toczy się dalej

fot. Sirotti

Chciałem podzielić się z Wami dobrymi wspomnieniami z Giro, ale niestety za dużo takich nie znajdę. Mam mieszane uczucia po wyścigu, który nie potoczył się po mojej myśli. Pech długo nie chciał mnie opuścić i skutecznie utrudniał mi jazdę zgodną z oczekiwaniami.

Wszystko zaczęło się od ronda przed Monte Cassino. Było zamknięte z jednej strony i gdy wpadła na nie rozpędzona 200-osobowa grupa, zrobiło się masakryczne zamieszanie. Wszyscy lecieli na lewo i prawo. Ja przywaliłem z prędkością 71 km/godz. w krawężnik i połamałem swój rower. Udało mi się dotrzeć na metę na rowerze Cattaneo. Nawet nie myślałem wtedy o obrażeniach, chciałem tylko jak najszybciej wydostać się z tego pobojowiska. Później jednak wszystkie szlify mocno dawały mi się we znaki, nie tylko w trakcie jazdy. Miałem stłuczony cały lewy bok. Po kraksie codziennością stały się dla mnie opatrunki – inne na wyścig, inne do spania. Dobrze spisał się mój masażysta, który robił, co mógł, żeby doprowadzić mnie do stanu używalności. Tak pozdzierany jeszcze nie jechałem, dlatego trudno było się skupić tylko na wyścigu i odpowiedniej regeneracji każdego dnia. Zdecydowana większość z tych, którzy leżeli w kraksie pod Monte Cassino, albo się wycofała, albo też nie dała rady jechać na miarę swoich możliwości.

Pech objawiał się też u mnie łapaniem gumy w najgorszych momentach. Szczególnie na 8. etapie miało to poważne skutki. Bono dał mi swoje koło, gdy musiałem stanąć tuż przed podjazdem. Grupa była wtedy bardzo rozpędzona i nie dałem rady do niej dołączyć. Strata w generalce zrobiła się już wtedy poważna i nie miałem co myśleć o wysokiej pozycji na koniec wyścigu. W ostatnim tygodniu próbowałem zabierać się w odjazdy, ale do tego, żeby być w odjeździe, potrzeba też trochę szczęścia, a nie miałem go na wyścigu w ogóle. Na Stelvio zawadzał nam w ucieczce Kiserlovski, który był wysoko w generalce i wiadomo było, że grupa faworytów nie pozwoli mu na nic wielkiego. Na tym etapie lepiej mogli się zachować organizatorzy. Nierozważnie mówili o neutralizacji i część kolarzy się zatrzymała. Ja też stanąłem na chwilkę, żeby się ubrać, bo było strasznie zimno i musieliśmy zjeżdżać w tym chłodzie. Niektórzy mieli prawo być rozgoryczeni, ale myślę, że Quintana pokazał później, że nie wygrał Giro przez przypadek i w pełni zasłużył na zwycięstwo.

Muszę przyznać, że było to wyjątkowo ciężkie Giro, cięższe niż w zeszłym roku. Wydawało się, że pogoda nie może być gorsza niż rok temu, a jednak… Bez przerwy lało, zaczęło padać w Irlandii, we Włoszech nie było wiele lepiej pod tym względem, może z 5 etapów jechaliśmy w słońcu. Wychodzi na to, że jak chce się mieć słońce, trzeba się wybrać na Tour de France. Można się spodziewać, że i tam, i na Vuelcie moja ekipa będzie się chciała odkuć w generalce, na pewno motywacja do tego będzie wielka. Na Giro zabrakło nam tej kropki nad „i”, żeby mieć kogoś wysoko w generalce. Myślę, że mimo wszystko Lampre-Merida może zapisać wyścig na plus. Dwa wygrane etapy Ulissiego to nie byle co, zwłaszcza, że Diego zwyciężał w pięknym stylu. Ostatni raz moja ekipa wygrała dwa etapy na Giro w 2011 roku. Choć Ulissi to niesamowity talent, musiał odpuścić walkę o generalkę. Jeśli ma nogę, nie ma na niego mocnych, w końcu w ciągu trzech dni wygrał dwa etapy. Musi jeszcze zdecydować, w którym kierunku chce się rozwijać, czy raczej postawić na klasyki i tygodniowe etapówki, czy podporządkować treningi wielkim tourom i walce o generalkę w nich. Zaimponował mi bardzo na czasówce na 12. etapie, w której był drugi, tylko za kapitalnym tego dnia Uranem. Ulissi był w stanie tak pojechać dzień po tym, gdy wpadł do rowu. Musiałem wtedy na niego poczekać, żeby pomóc mu dołączyć do peletonu. Narzekał na problemy z oddychaniem po upadku, ale następnego dnia był już gotowy wykręcić świetny czas.

Wielkie słowa uznania należą się też Rafałowi Majce, który pojechał dobry wyścig i wyrównał mój wynik z zeszłego roku. Jest remis, w przyszłym roku powalczymy znowu. Rafał cały czas czujnie jechał z przodu, miał dobre wsparcie, na pewno stać go na wiele i oby rozwijał się tak dalej. Trochę zaskoczył mnie Aru. Ostatni tydzień w jego wykonaniu – czapki z głów. Pojechał rewelacyjnie, a jest jeszcze młody, więc Włosi słusznie pokładają w nim wielkie nadzieje. Świetnie poradził sobie z rolą lidera Astany, Scarponiemu też kraksa pokrzyżowała plany. W końcówce wyścigu było widać we Włoszech prawdziwą Arumanię. Polscy kibice też dawali o sobie znać, szczególnie w trzecim tygodniu, nawet znajomi z Bielska wybrali się na Zoncolan. Dziękuję wszystkim za wsparcie, za rok postaram się dostarczyć więcej radości.

Nie udało się we Włoszech, ale chciałbym się odkuć i będę szukał swojej szansy gdzie indziej. Świat się nie kończy, do października trochę ścigania zostało i nie ma się co załamywać. Najważniejsze wyścigi, które będę miał jeszcze do przejechania w tym roku, to Tour de Pologne i Vuelta a Espana. Dwa lata temu byłem 15. na Vuelcie, a wcześniej miałem słabsze Giro. Może i tym razem będzie podobnie?

Powoli dochodzę do siebie po wyścigu, w poniedziałek miałem przejażdżkę i później odstawiłem rower. Trzeba było trochę odpocząć. W tym tygodniu planuję wyjechać na trening z 2-3 razy. Chcę się dobrze przygotować do mistrzostw Polski, w których prawdopodobnie pojadę, i Tour de Pologne. Wcześniej nie planuję żadnych startów. Treningi na szosie będę łączył z treningami z pieluchami. Na dniach mam po raz drugi zostać ojcem. Jesteśmy spakowani i w pełnej gotowości bojowej. Oliwier wybrał już imię dla brata, a ja z Beatą chętnie zaakceptowaliśmy jego decyzję. Czekamy więc na Mikołaja, żeby rodzina mogła być w komplecie.

wtorek, 13 maja 2014

Jedziemy dalej

 
 fot. Bettini

Irlandia za nami, na włoskiej ziemi można odetchnąć nieco głębiej. Czujności na Giro jednak nigdy za wiele, tym bardziej, że według prognoz najbliższe dni mają być deszczowe. Specyficzny kraj z tej Irlandii. Pogoda zmieniała się tam co 5 minut, ale taki już urok tej wyspy. Wszyscy przestrzegali nas przed silnym wiatrem, nie dmuchało jednak aż tak mocno, bardziej dawał się we znaki deszcz, poza tym temperatury nie były najwyższe. Na szczęście jest to już za nami i mam nadzieję, że teraz będzie lepiej.

Szkoda strat z drużynowej czasówki, ale mieliśmy też trochę pecha, bo wystartowaliśmy w najgorszych warunkach. Świat się jednak na niej nie kończy i jedziemy dalej. Mam nadzieję, że ten etap nie zadecyduje o całym wyścigu. Pogubiłem się na jednym zakręcie i koledzy musieli na mnie trochę poczekać. Źle w niego wszedłem, pogoda nie ułatwiała bezbłędnej jazdy. Szkoda Daniela Martina i jego kolegi z ekipy, którzy musieli się pożegnać z wyścigiem już na pierwszym etapie.

Drugi etap wokół Belfastu był bardzo fajny, z szerokimi drogami, trzeci etap był już trochę bardziej skomplikowany i miał bardziej krętą trasę. Generalnie nie mogę jednak narzekać na irlandzkie drogi, przeszkadzały tylko wbite w asfalt odblaski. W deszczu trzeba je było omijać, żeby nie leżeć. Na trzecim etapie zadyma w peletonie trochę mnie przystopowała, ale z pomocą kolegów dałem radę dojechać do głównej grupy. Do tej pory w peletonie było jednak w miarę spokojnie, pogoda zrobiła swoje i trzeba było bardzo uważać, zobaczymy, jak będzie na suchym. Pierwsze etapy Giro mają też to do siebie, że nie ma na nich aż tak wielkiego ścigania, pierwszy skok kończy się odjazdem, teraz może się to zmienić.

Ci, którzy myślą o klasyfikacji generalnej, czekają na pierwsze górskie etapy, ale trzeba też pamiętać o wszystkich pozostałych etapach i nie tracić na nich głupich sekund. W niedzielę sam dostałem niepotrzebnie 10 sekund, bo na finiszu ktoś zrobił dziurę w grupie i wielu z nas miało naliczone +10 sekund do zwycięzcy. Do gór jeszcze trochę zostało i nie wybiegam myślami za bardzo do przodu, analizuję trasę etapów z dnia na dzień i skupiam się na najbliższych wyzwaniach. Na płaskich etapach finiszuje Ferrari, reszta z nas musi dojechać do gór, tam ocenimy sytuację i ustalimy dalszy plan. Moje odczucia z jazdy są jak na razie dobre.

Atmosfera w ekipie jest bardzo pozytywna, kilku kolegów leżało w niedzielę w kraksie, ale nikt nie narzeka i wszyscy są odpowiednio zmotywowani. Wczoraj wylądowaliśmy o 12.30, po obiedzie zrobiliśmy 1,5-godz. przejażdżkę, żeby utrzymać wyścigowy rytm. Dzisiaj szykuje się kolejna jazda dla sprinterów, mam nadzieję, że pogoda dopisze i trasa będzie dobra. Trzymajcie kciuki, dziękuję za wsparcie na odległość i to, które wielu polskich kibiców okazywało mi w Irlandii.

wtorek, 6 maja 2014

Tylko spokojnie


Wszystko spakowane, można wylatywać na trzy tygodnie, podczas których nie będę się nudził. Nie zawracam sobie głowy tym, jaka będzie moja rola na wyścigu, żadnej zbędnej presji nie czuję. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila, skoncentruję się i pojadę, tyle. Za stary jestem, żeby się spalać. W lipcu stuknie mi 20 lat ścigania się, a to zobowiązuje. Trzeba przede wszystkim spokojnie przejechać Irlandię, później będę się zastanawiał nad tym, co dalej. Nie myślę jeszcze o drugim i trzecim tygodniu, raczej o drugim i trzecim etapie. Drużynowa czasówka i płaskie etapy nie są tym, co lubię najbardziej, ale chcę dobrze rozpocząć wyścig, czyli jak najmniej stracić z ekipą na otwarciu, a potem czujnie i bez strat przejechać dwa płaskie etapy, zanim przeniesiemy się do Włoch.

Czuję się dobrze, w niedzielę wybrałem się na ostatni dłuższy trening po moich okolicach, wczoraj i dzisiaj robiłem już tylko spokojne ćwiczenia. Myślę, że jestem optymalnie przygotowany do tego, co mnie czeka. Wszystko wyjdzie w praniu, ale stanę na starcie spokojny i z wiarą w swoje możliwości. Trzeba umiejętnie rozłożyć siły, żeby starczyło ich na całe Giro. Takiego wyścigu nie wygrywa się w pierwszym tygodniu, wtedy można go co najwyżej przegrać. Wydaje mi się, że tegoroczna trasa jest cięższa niż w zeszłym roku, nie zabraknie na niej słynnych podjazdów. Jeśli tylko pogoda dopisze, będzie ciekawie. Nie wygramy z nią, ale może się nad nami zlituje. Gorzej niż w zeszłym roku, gdy brnęliśmy przez śnieg, chyba być już nie może. Ciężkich górskich etapów nie zabraknie, ale nie ma co zakładać popisów na którymś z nich szczególnie. Jeśli pojawi się taka możliwość, będę się starał jechać aktywnie. Spokojnie z dnia na dzień będę oceniał rozwój sytuacji i robił wszystko, żeby było jak najlepiej.

Znam dobrze wszystkie finałowe podjazdy tegorocznego Giro, może nie jechałem jeszcze wszystkich podjazdów, które pojawią się w środku etapów, ale będzie czas przygotować się do nich w trakcie wyścigu. Będzie z nami sztab ludzi, który pomoże nam i w tym. Cała nasza ekipa, poza kolarzami i dyrektorami sportowymi, jest podzielona na skład irlandzki i włoski. Nie dałoby rady przenieść się w całości w jeden dzień do Włoch, dlatego część mechaników i masażystów zaczyna w Irlandii, później wracają do Włoch, ale nie jadą już Giro. We Włoszech będą czekać w gotowości ich koledzy, razem z drugim autokarem i drugą ciężarówką. Zawodnicy mają lądować we Włoszech w poniedziałek po południu, co utrudni nam spokojny trening tego dnia, ale co zrobić, wszyscy mają te same warunki. Spore zamieszanie z tą Irlandią, nie ma jednak co narzekać i trzeba się dostosować.

Przed Giro del Trentino zrobiłem rekonesans części tegorocznej trasy Giro d'Italia. Przejechałem m.in. trasę dwóch czasówek – z 12. i 19. etapu. Pierwsza jest długa i w miarę ciężka, ale nie tak ciężka jak w zeszłym roku. Krótko po starcie jest podjazd na dużą tarczę, a później na trasie zrobi się bardzo szybko, na długim zjeździe pojedziemy 90 km/godz. Będzie się działo też na drugiej indywidualnej czasówce pod koniec wyścigu. Przejedziemy ponad 26 km, z czego pierwsze 7 km jest po płaskim, a 19 km jest pod górę. Na tych 19 km pokonamy prawie 1700 m przewyższenia. Wtedy będą się liczyć ostatki sił. Następnego dnia na deser dostaniemy Zoncolan i wszystko będzie jasne. Faworytów do zwycięstwa nie brakuje. Na pierwszym miejscu postawiłbym chyba Quintanę, jest jeszcze Rodriguez i Uran. Jeśli Evans utrzyma formę, którą miał na Trentino, będzie groźny. Pewnie trafi się też jakaś niespodzianka, zobaczymy.

Myślę, że skład Lampre-Merida na Giro d’Italia jest mocny. Mamy bardzo wszechstronną ekipę na różne warunki. W górach z dobrej strony może się pokazać Anacona, który zajął 19. miejsce w Vuelta a Espana. W zeszłym roku dochodził do siebie po ciężkiej kontuzji, w tym sezonie jest dużo mocniejszy. Odżył Cunego, on też radzi sobie dużo lepiej niż przed rokiem, a jego doświadczenie powinno zrobić swoje. Wiele dobrego mogę powiedzieć o Bono, moim kompanie z pokoju na Giro. To bardzo uniwersalny i uczynny zawodnik, zawsze mogę na niego liczyć. Podobnym typem jest Mori, współtowarzysz moich włoskich treningów. Ulissi zapoluje na etapy i myślę, że będzie groźny na finiszach z mniejszymi górkami. Nasz sprinter Ferrari też będzie miał okazje, żeby dobrze zaznaczyć swoją obecność na Giro. Pozostaje jeszcze młody Cattaneo, który z roku na rok jest coraz lepszy, i debiutant Polanc. To duży talent i mam nadzieję, że jego organizm dobrze zareaguje na trzytygodniowy wysiłek.

W wyścigu pojedzie chyba najmniej Polaków, odkąd startuję w Giro. Szkoda, że tak wyszło. Nie będę miał zbyt wielu okazji, żeby pogadać z chłopakami z Tinkoff-Saxo poza trasą, jedynie przed etapami i na spokojnych odcinkach będzie taka możliwość. Po każdym etapie jest jeszcze sporo do zrobienia, czasami dopiero o 23 przychodzi czas na kolację. Przywykłem już jednak do tego rytmu i raczej nic mnie pod tym względem nie zaskoczy. Wielu moich znajomych i rodzina, a pewnie i część z Was, też zmienia w maju swój rytm. Niektórzy wykupują dodatkowe opcje, żeby śledzić transmisję wyścigu. Ja mam to szczęście, że będę miał to live i we wszystkich wymiarach. Mój syn Oliwier wie, że taty nie będzie długo w domu i razem z mamą będzie wypatrywał mojej różowej koszulki przed telewizorem. Mam nadzieję, że drugie dziecko spędzi spokojnie swoje pierwsze Giro u żony i poczeka na mnie z przyjściem na świat.

Trzymajcie kciuki, jeśli starczy sił, a zdrowie dopisze, powinno być dobrze. Wierzę, że tak będzie.

piątek, 2 maja 2014

Jest dobrze

fot. Bettini

Poważne ściganie za mną, najważniejsze zacznie się już niedługo. Ostatnie starty dobrze na mnie wpłynęły i przed wylotem na Giro mogę spędzać spokojne dni z bliskimi. Od środy jesteśmy w Zakopanem, gdzie łączę przyjemne z pożytecznym, ćwiczyłem tutaj m.in. na trasie tegorocznego etapu Tour de Pologne z metą na Słowacji. Przed Giro d’Italia wybiorę się jeszcze na jakiś dłuższy treningi, ale bez szaleństw. Zrobiłem już wszystko to, co miałem do zrobienia z myślą o maju, teraz można bez nerwów oczekiwać różowego szaleństwa. Może przez weekend pokręcę jeszcze za skuterem, zobaczymy.

Dwa ostatnie wyścigi dały mi świetne przetarcie przed wielkim tourem. Trasa Giro del Trentino była w tym roku wyjątkowo ciężka – etap z drużynową czasówką, a później już tylko etapy z metą na podjeździe. Codziennie robiliśmy po 3000-3500 m przewyższenia. Sporo tego było, ale przynajmniej pojeździłem na długich konkretnych podjazdach i myślę, że będzie to procentować. W Trydencie zaczęło się od „drużyny”. Jej trasa była płaska i szybka, 14 minut jazdy i tyle. Więcej było stresu przed etapem i w jego trakcie niż samego kręcenia. Była to moja pierwsza czasówka w sezonie, potraktowałem ją jako poważny trening przed otwarciem Giro w Belfaście.

Drugi etap był chyba moim najlepszym w dotychczasowym sezonie. Finałowe wzniesienie było dość ciężkie. Znałem część tego podjazdu, bo była to trasa zeszłorocznej górskiej czasówki z Giro d’Italia. Lżejsze 8 km jechało się identycznie jak w zeszłym roku, dalsza trudniejsza część była dla mnie nowa. Zaskoczył mnie zwycięzca tego etapu, Edoardo Zardini. Miał tego dnia moc i wygrał w dobrym stylu. Wykorzystał czarowanie się w peletonie, zaatakował w odpowiednim momencie i powiększał przewagę aż do mety. Ja nie chciałem przeszarżować. Nie przepadam za częstymi skokami, dlatego spokojnie reagowałem na ataki, które rozpoczął Fabio Aru. Starałem się jechać swoje i myślę, że była to dobra taktyka, bo w końcówce dojechałem do czołówki i miałem jeszcze zapas sił, żeby zafiniszować po drugie miejsce. Pierwszy raz zaatakowałem 600 m przed metą, doszli mnie, odpuściłem i zaatakowałem jeszcze raz na 300 m przed metą. Nie było nic do stracenia, więc trzeba było próbować. Drugi etap ustawił wyścig. Po nim było wiadomo, kto jest w jakiej dyspozycji, na kogo trzeba uważać, kogo pilnować. Do ostatniego etapu o czołowe pozycje walczyli mniej więcej ci sami kolarze.

W trzecim etapie końcowy podjazd był krótki i strasznie sztywny. Był to ten sam podjazd, który jechałem na Giro del Trentino 10 lat temu. Wtedy byłem 11., teraz 12., zbyt wiele się nie zmieniło. Na więcej nie było mnie tego dnia stać, popis dał za to Evans. Odbiłem to sobie na ostatnim etapie. Tak jak sądziłem, wyścig rozegrał się na Monte Bondone. Z 20-km podjazdem nie ma żartów. Pilnowałem na nim tych, których musiałem pilnować, i starałem się nie tracić kontaktu z czołówką. Atakowali zawodnicy z większą stratą w generalce niż moja, a ja zachowywałem spokój. Wiedziałem, że nie mogę odpowiedzieć na ataki Pelizottiego, Landy i Meintjesa, bo za mną pojechaliby Evans, Pozzovivo i inni. W generalce było ciasno i ryzyko kontrataków było zbyt wielkie, dlatego wolałem wyczekać do samego końca i spróbować walczyć na finiszu. Tempo było mocne, szczególnie gdy Evans zaczął sam ciągnąć, reszta stawki się dostosowała i nie było mowy o żadnych skokach. Spokojna i równa jazda pozwoliła mi stanąć na podium wyścigu. Wyrównałem swój rekord z 2009 r., wtedy też byłem trzeci. Wygrałem wtedy jeszcze etap, ale cieszę się z tego, co osiągnąłem w tym roku. Startowałem w Trentino po raz 11., nie ma chyba wyścigu, w którym jechałbym częściej jako zawodowiec. Jak co roku, na miejscu byli polscy dziennikarze. Miałem z kim porozmawiać i od kogo otrzymać wsparcie, było sympatycznie.

Dwa dni po Trentino zadebiutowałem w Liege-Bastogne-Liege. Przekonałem się, że to bardzo fajny wyścig, jestem pozytywnie zaskoczony jego przebiegiem. Spodziewałem się, że jego trasa z wieloma podjazdami może wymęczyć, ale nie sądziłem, że atmosfera będzie aż tak wyjątkowa. Rzadko kiedy można spotkać tylu kibiców na trasie, czułem, że to jeden z najważniejszych klasyków i cieszę się, że trafiłem na jego setną edycję. Przed startem podszedł do mnie kibic z prośbą o podpisanie moich pocztówek, miał wszystkie, nawet takie z 2002 r., gdy jeździłem jeszcze w Amore & Vita-Beretta! Niech to świadczy o poziomie zainteresowania kolarstwem w Belgii.

Duże znaczenie w takim wyścigu ma znajomość trasy i trochę mi jej zabrakło, może inaczej bym go rozegrał, gdybym znał nieco więcej szczegółów. Zaatakowałem kilometr przed metą i skontrował mnie Dan Martin, ale czasami trzeba zaryzykować. W końcówce działo się bardzo dużo, kontrola była strasznie mocna i trzeba było jechać wyjątkowo czujnie. Wcześniej dowiedziałem się przez radio o kraksie Rui Costy, ale nie zmieniła ona wiele w mojej roli na wyścigu, bo miałem w nim wolną rękę. Rui trochę się potłukł, ale jedzie w Romandii i myślę, że w końcu się przełamie. O żadnej klątwie mistrza świata bym nie mówił, jego główny cel na ten sezon to Tour de France i mam nadzieję, że pokaże w nim swoje wielkie możliwości. Starałem się wykorzystać w Belgii zaufanie ekipy i myślę, że jak na debiut nie było źle. W przyszłym roku znów chciałbym stanąć na starcie Liege-Bastogne-Liege. Wielką rzecz zrobił w Belgii mój kolega z Lampre-Merida, Matteo Bono. Uciekać tyle kilometrów na takiej trasie to jest coś, czapki z głów. Nie dziwi mnie miejsce Michała Kwiatkowskiego w tym wyścigu. Niech idzie za ciosem, bo to, co robi, zasługuje na wielki szacunek. Wyrasta na jednego z najlepszych kolarzy na świecie, oby tak dalej.

Myślę, że w ostatnich startach mocno pomogło mi zgrupowanie na Etnie. Potrenowałem na niej długie podjazdy, których nie mam w domu, i nie żałuję, że się na nią wybrałem. Wykonałem tam solidną pracę i spodziewam się dobrych efektów wspinaczki na wulkanie. Robiłem tam nawet 4500 m przewyższenia na jednym treningu, 3000 m to było minimum, najczęściej zaliczałem między 3500 a 4300 m. Nie mogę narzekać na formę, jeśli uda się ją utrzymać w maju, powinno być dobrze. Oby tylko zdrowie dopisywało. O Giro na razie nie rozmawiamy w ekipie zbyt wiele, zostało jeszcze trochę czasu i nie ma się co stresować na zapas. We wtorek wylatuję do Irlandii, tam zaczną się odprawy i ustalanie szczegółów. Wcześniej postaram się podzielić z Wami swoimi ostatnimi myślami przed Giro. Udanej majówki, oby i Wam noga podawała!