piątek, 25 października 2013

Sezon zaostrzył apetyt


fot. Piotr Dymus

To by było na tyle z kręceniem na ten sezon. Ostatnio spędziłem kilka dni z rodziną na Helu, teraz siedzę w domu i doprowadzam się do stanu używalności. Miałem robione drobne zabiegi, na które nie było czasu w sezonie, przydomowych prac też mi nie brakuje. Poza tym skupiam się na odpoczynku i przyznam, że dobrze mi to wychodzi. Po mistrzostwach świata jeździłem jeszcze, żeby zbyt wcześnie nie wyłączać silnika. Były to typowo turystyczne przejażdżki po 2 czy 2,5 godz., czasami w grupie znajomych, bez żadnych szaleństw. Ostatni raz byłem na rowerze 10 października, teraz najważniejszy jest wypoczynek.

Wszystkie moje plany na mistrzostwach świata pokrzyżowała pogoda. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jechałem w takiej ulewie. To była rzeźnia, nieprzypadkowo wyścig ukończyło 60 kolarzy na ponad 200. Organizacja wyścigu i trasa były świetne, ale w tych warunkach nie miało to większego znaczenia. Na każdej rundzie była wielka walka o przetrwanie, unikanie kraks i omijanie tych, którzy mieli mniej szczęścia. Przez wszystkie dni przed wyścigiem i po nim pogoda we Florencji była dobra. Niebiosa nie były łaskawe tylko w niedzielę. W tygodniu poprzedzającym wyścig zapowiadali deszcz, ale wszyscy się łudzili, że prognozy się nie sprawdzą. Wstaliśmy o szóstej rano i już nie mieliśmy żadnych złudzeń. Pocieszeniem i wielką sprawą jest dla mnie to, że moim nowym kolegą w Lampre-Merida będzie mistrz świata. Oczekiwania wobec Rui Costy mogą po Florencji wzrosnąć, ale pokazał już, że stać go na dużo. Wiele wskazuje na to, że z jednym z kolegów przyjdzie mi w nowym sezonie rywalizować. Odejście Scarponiego do Astany jest prawdopodobne, ale za wsześnie jeszcze mówić o tym, jak może to zmienić moją sytuację w Lampre-Merida. Na pewno pozostaniemy ze Scarpą dobrymi kumplami.

Rozmawiałem już wstępnie z Giuseppe Saronnim o nowym sezonie, powiedziałem mu, że chcę jechać Giro i odpowiada mu to. Choć nasz skład na przyszły rok może się jeszcze zmienić, to powinniśmy mieć dobrze zabezpieczone najważniejsze wyścigi. Na Tour de France będziemy mieli Rui Costę, Diego Ulissi też może znaczyć w światowym peletonie coraz więcej. Końcówkę roku miał kapitalną, wygrywał wszystko. Jest jeszcze młody, ale rozwija się modelowo i jeśli wciąż będzie się tak rozkręcał, może być groźny nawet w wielkich tourach. W przyszłym roku znów moim największym priorytetem będzie Giro d’Italia. Przyszłoroczna trasa wyścigu zapowiada się gorzej niż ostatnio, szczególnie trzeci tydzień da popalić. Harówa na słynnych podjazdach będzie potężna, ale nie warto już teraz zaprzątać sobie tym głowy. Rozpoczęcie wyścigu w Irlandii to według mnie jedno zamieszanie więcej, ale nie ma co narzekać, dla kibiców spoza Włoch może będzie ciekawiej. Kalendarz startów do Giro ułożę podczas pierwszego zgrupowania na początku grudnia, powinien on być zbliżony do tegorocznego, być może rozpocznę sezon w Argentynie. Oprócz układania kalendarza czekają nas w grudniu pierwsze odprawy, będziemy mieli robione badania, niektórzy na torze w Montichiari będą mieli ustalaną pozycję.

Przygotowania do nowego sezonu planuję rozpocząć w okolicach 10 listopada. 15 listopada pojawię się na siłowni, będę ją odwiedzał trzy razy w tygodniu do końca roku. Do tego dojdzie sauna, basen, może narty biegowe, rower też będzie, ale nie tylko szosowy. Przede wszystkim będę ćwiczył na 29” rowerze górskim, nie zabraknie też ostrego koła. Gdyby zima była bardzo sroga, spakuję się i wyjadę trenować w lepszych warunkach. Kontrakt z Lampre-Merida na przyszły rok mam ważny, mogę zimować spokojnie i, podobnie jak cała ekipa, z zaostrzonym apetytem. Zakończyliśmy sezon w dobrych humorach, wyniki Ulissiego były miłym akcentem na finiszu. Cały sezon Lampre-Merida można zapisać na plus. Zabrakło nam spektakularnych sukcesów, ale zwykle ktoś z nas kręcił się wokół pierwszej „5”, byliśmy widoczni i wielu z nas miało swoje 5 minut. Pokazaliśmy, że ambicji nam nie brakuje. Miło było obserwować np. jak Pozzato powetował sobie gorszą wiosnę, w drugiej części sezonu był naprawdę mocny. 17 zwycięstw w sezonie może nie powala, ale w stosunku do 2012 roku nasz postęp jest naprawdę spory. Przypomnę, że wtedy, jeszcze jako Lampre-ISD, wygraliśmy 7 razy.

Dla mnie był to najlepszy sezon w karierze, szczególnie z jego pierwszej połowy mogę być bardzo zadowolony. Ten rok pozwolił mi zrozumieć, że przy odpowiednim podejściu jestem w stanie równo i dobrze przejechać trzytygodniowy wyścig. Chcę podążać tą drogą i w przyszłym sezonie znów przejechać wielki tour na wysokim poziomie. Zabrakło mi w tym roku zwycięstwa, ale jestem głodny sukcesu i postaram się wygrać w 2014 roku. To będzie mój czwarty sezon w ekipie Saronniego i może tym razem się uda. Nie ma się jednak co stresować, nie czuję żadnej zbędnej presji. Przygotuję się spokojnie do sezonu, a wcześniej wypocznę do końca. Ze spokojem podchodzę też do swojego przebiegu, o który czasem jestem już pytany. Wiele wyników w peletonie potwierdza, że wiek bywa najważniejszy dla statystyków. W kolarstwie szosowym nie ma już reguły – mogą wygrywać 20-latkowie, mogą też 42-latkowie, a wielu „staruszków” naciąga gardła młodym. Wyrównało się, na pewno spora w tym zasługa większej kontroli i końca ery EPO. Dotyczy to także innych specjalności. Ostatnio miałem okazję poznać legendę Meridy i kobiecego kolarstwa górskiego w ogóle – Gunn-Ritę Dahle Flesję. Wziąłem z nią udział w podsumowującej sezon konferencji prasowej i sesji zdjęciowej dla akcji charytatywnej Rak’n’Rolling, którą warto się zainteresować (raknrolling.blogspot.com). To fajna wyluzowana kobieta, mimo niesamowitych sukcesów nie ma w sobie nic z gwiazdorstwa. Jej osiągnięcia budzą wielki szacunek i choć dla szosowców ważniejszy przykład długowieczności daje np. Chris Horner, to jej mistrzostwo świata w wieku 40 lat też robi wrażenie i dodaje wiary, że z odpowiednim podejściem można długo kręcić w dobrym stylu.

Dziękuję wszystkim, którzy wspierali mnie w tym roku i tym, którzy robią to od lat. Macie swój ważny udział w moich osiągnięciach. Do zobaczenia w dobrych nastrojach w przyszłym roku.

piątek, 27 września 2013

Mistrzostwa u siebie

fot. Bettini

Przejechałem już wiele mistrzostw świata i zawsze były to wymagające wyścigi. 272 km we Florencji to też nie przelewki, ale jestem przygotowany odpowiednio do zmagań tej rangi. Potrenowałem ostatnio solidnie, była jazda za skuterem, były dłuższe treningi. Czasami trzeba było trochę powalczyć z pogodą, ale jestem zadowolony z wykonania planu. W ramach przygotowań do mistrzostw pościgałem się też we wrześniu i odpowiedniego rytmu mi nie brakuje. W niedzielę pojawię się na starcie, by walczyć. Moja rola będzie zależała od tego, jakie będą postanowienia taktyczne i odprawy, ale jestem gotów, żeby dobrze wywiązać się z zadań, które zostaną mi powierzone. Fajnie byłoby się pokazać we Włoszech z dobrej strony dla siebie i polskich kibiców, ale też dla swojej włoskiej ekipy. Tym bardziej, że pojadę w dużej mierze na swoim terenie.

Nasza kadra jest mocna, lepsza chyba nie mogła obecnie być. Są w niej kolarze, którzy jeżdżą w wyścigach takich jak ten we Florencji, do tego ekipa jest bardzo uniwersalna. Są szybcy zawodnicy, górale, czasowcy, skład jest kompletny. Takiego wymaga trasa mistrzostw. Dojazd do Florencji znam na pamięć, bo często tam trenuję, znaczną część trasy znam, bo jechaliśmy ją na Giro, tylko w przeciwną stronę. Nie znam jeszcze części ze sztywnym podjazdem, ale może uda się ją przejechać na treningu, a jeśli nie, to po pierwszej rundzie będę już wiedział, co mnie czeka w pozostałych dziewięciu rundach. Typowi sprinterzy raczej nie będą mieli w niedzielę wiele do powiedzenia z tego względu, że są dwa podjazdy na rundzie, a także z powodu dystansu. Szykuje się 6,5 godz. wyścigu. Będzie podobnie jak na wiosennych klasykach, tylko jeszcze dłużej.

We Florencji przyjdzie mi się zmierzyć z moimi kolegami z Lampre-Merida, którzy są teraz silni. Na słowa uznania zasługuje Pozzato, potrenował mocno po nieudanej wiośnie i widać tego efekty. Dobrze finiszuje, po górach też jeździ dobrze, jest mocny. Pokazał to też w naszym ostatnim wyścigu, Grand Prix Wybrzeża Etrusków. Razem ze Scarponim i Ulissim postarali się w nim o rzadko spotykaną sytuację i nie wpuścili na podium nikogo z obcej ekipy. Choć nie był to wyścig najwyższej rangi, mieliśmy się z czego cieszyć, bo obstawa tego dnia słaba nie była. Startowała m.in. kadra Włoch i Astana. Wyścig był kontrolowany przez ekipę Meridiana, czego nikt się nie spodziewał. W końcówce zrobił się ciężki, bo jechaliśmy dwie rundy z dość stromym 3-km podjazdem, momentami było 15%, do tego przed nim przytrafiła się jeszcze kraksa, w której leżał Cunego. Wszystko rozstrzygnęło się na korzyść Lampre-Merida właśnie na dwóch końcowych rundach.

Wcześniej wystartowałem jeszcze w dwóch klasykach. Do Belgii wróciłem się ścigać po blisko 10 latach. Poprzednio jechałem tam w wygranym przez Scarponiego Wyścigu Pokoju w 2004 r., jeszcze w barwach Miche. I Paryż-Bruksela, i Grand Prix de Fourmies dobrze mi zrobiły. Poćwiczyłem w nich rytm, ich trasy były wymagające, trzeba było być skoncentrowanym, cały czas góra-dół i mocne tempo. Cięższy był pierwszy wyścig – na trasie było trochę kostki, były też sztywne i krótkie podjazdy. Drugi wyścig rozgrywaliśmy na rundach, technicznie nie był tak trudny jak Paryż-Bruksela. Większą trudność sprawił mi tylko bidon, na który najechałem w GP de Fourmies. Na szczęście tylko trochę się poobijałem, a po wszystkim trzeba było zastosować standardową procedurę.

Dobrej niedzieli wszystkim kibicom życzę.

piątek, 6 września 2013

Po wakacjach czas na rower

fot. Bettini

Kolarz też człowiek i wakacje mieć musi. Kilka dni po Tour de Pologne wyjechałem z rodziną do Włoch, byłem nad morzem i w górach, dużo pozwiedzaliśmy i dobrze wypocząłem. Udało nam się odwiedzić m.in. Sardynię, znałem już ją, ale z siodełka, więc tym razem mogłem się nią bardziej nacieszyć. Później byłem też na kilka dni w Livigno – tam już z rowerem. Przejechałem tam dwa treningi z chłopakami z ekipy szykującymi się do Vuelty. Aż tak długo nie odpoczywałem, porządną przerwę rozpocznę w październiku, za wcześnie byłoby już teraz kończyć sezon. Po wakacjach po prostu jeździłem, bez żadnych specjalnych ćwiczeń, nawet długo, by wróciła przyjemność z kręcenia.

W ostatnią sobotę wystartowałem w Memoriale Pantaniego. Jechałem już w nim kilka razy, bo dla włoskich ekip to ważny wyścig. Sporo było kibiców, których przyciąga nazwisko Pirata. Jak na pierwszy start po urlopie nie było źle, dotarłem na metę w czołowej grupie. Początek i końcówka były płaskie, a w środku jechaliśmy trzy rundy po niecałe 30 km z podjazdem Montevecchio. Miał 4 km, ale był ciężkawy, nachylenie dochodziło do 15%. Jechaliśmy na Duraska, jednak najwyżej z Lampre-Merida finiszował nasz nowy kolarz – Słoweniec Polanc, który był 13. Jechał już w Tryptyku Lombardzkim, na którym moja grupa spisała się bardzo dobrze. Jeden klasyk z trzech wygrał Pozzato, drugi Durasek. Ostatnio Pippo miał nogę także we Francji, zwycięstwo w klasyku World Touru może go przybliżyć do mistrzostw świata. Na Vuelcie nasi ludzie też nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Scarponi i Ulissi walczą, myślę, że zaatakują jeszcze po zwycięstwo etapowe. Widać, że mocny jest Richeze, na pewno można go zaliczyć do czołowych sprinterów wyścigu. W przyszłym sezonie będzie miał u nas nowego kolegę po fachu. Sacha Modolo w mniejszych wyścigach wygrywa wszystko, daje radę na podjazdach, które wielu sprinterów pokonują, będziemy mu pomagać, żeby w World Tourze wykorzystał swój potencjał. Drugi ogłoszony ostatnio przez Lampre-Merida transfer też bardzo mi się podoba. Z Rui Costą będziemy mieli świetnie zabezpieczony Tour de France. Wygrywa wyścigi jednotygodniowe, w Tourze wygrywał już etapy, i to jak! Myślę, że stać go na to, by wejść na kolejny poziom i walczyć we Francji o coś więcej niż etapy.

Wracając do mnie – w najbliższy weekend czekają mnie dwa debiuty. Wystartuję w klasykach Paryż-Bruksela i Grand Prix de Fourmies. Jeszcze nigdy w nich nie jechałem, podobno nie ma tam bruków, co mnie cieszy, bo to nie moja bajka. W planach mam jeszcze start w Grand Prix Wybrzeża Etrusków 21 września. Jeśli forma będzie dopisywać, chciałbym wystartować na mistrzostwach świata we Florencji, które będą rozgrywane na moich śmieciach. Trasa wyścigu przebiega 200 m od mojego domu, na niektórych jej odcinkach jeżdżę codziennie, gdy jestem we Włoszech. Widać, że mistrzostwa coraz bliżej – zrywają asfalt, kładą nowy, dzieje się. Nasza ekipa pojedzie w dziewiątkę, co zwiększa szansę na dobry wynik któregoś z nas. O swoim udziale w mistrzostwach zdecyduję po najbliższych wyścigach. Później jest jeszcze Lombardia, ale zobaczę, jak się będę czuł. Chęci mogą być, ale wiadomo – nic na siłę.

Jeszcze kilka zaległych słów o Tour de Pologne. Trasa wyścigu była bardzo ciekawa i wymagająca, jednak zmęczenie po Tour de France dało o sobie znać i nie mogłem jechać tak, jak bym tego sobie życzył. Wypadało się pokazać na wyścigu dla kibiców, to przede wszystkim dla nich był mój udział w Tour de Pologne. Szczególnie na górskich etapach w Polsce wielu przyjechało specjalnie dla mnie. Żałuję etapu z Gliczarowem, zależało mi, żeby być w odjeździe i uzyskać dobry wynik, ale upadek krótko po starcie pokrzyżował mi plany. Co zrobić, siła wyższa. Cała moja ekipa i kolarze z innych grup bardzo chwalili organizację i byli zadowoleni z wyścigu. Tour de Pologne ma już swoją renomę i myślę, że może być z nim tylko lepiej. Dziękuję za wiele miłych chwil podczas wyścigu i mocne wsparcie. Pozdrawiam i do następnego razu w Polsce czy za granicą.

czwartek, 25 lipca 2013

Będzie się działo!

fot. Bettini

Jeden Tour za mną, kolejny przede mną. Jutro wylatuję do Włoch, żeby w sobotę stanąć na starcie Tour de Pologne. Po powrocie do domu nie odstawiłem roweru, choć z intensywnością treningów po Tour de France nie mogłem przesadzać. Dostałem nieco w kość przez te trzy tygodnie, ale nie żałuję. To, co zobaczyłem, przerosło moje oczekiwania. Największe wrażenie zrobił na mnie etap z Alpe d’Huez i ostatni, szczególnie efektowne Pola Elizejskie. W Paryżu było pięknie i trudno. W telewizji może nie było tego widać, ale runda na Polach Elizejskich była potwornie ciężka. Miała ok. 6 km, z czego 5 jechało się po kostce brukowej. Wcześniej też nie było tak spokojnie, jak można się było spodziewać po etapie przyjaźni. Tempo nie było najwolniejsze.

Niesamowicie jechało się pod Alpe d’Huez przez zakręt Holendrów. Trzeba było się nieźle wysilić, żeby się przez niego przepchać – nie dość, że było bardzo ciasno, to jeszcze wszędzie unosił się jeden wielki odór alkoholu. Na trasie czasami któryś z kibiców mnie popchnął, ale w dobrej wierze. Sporo było też ludzi z Polski. Przyjechała m.in. ekipa ze Stargardu Szczecińskiego, która w ostatnim tygodniu mocno mnie wspierała. Miło było zobaczyć napis, który ktoś zostawił dla mnie na szosie pod pierwszą górą etapu w ostatni piątek wyścigu. Dziękuję za wsparcie, także wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki na odległość.

Nie byłem w stanie walczyć we Francji z najlepszymi, zmęczenie sezonem dawało się we znaki. Promyk nadziei obudził się we mnie pod Alpe d’Huez. Wjechałem tam w grupie z Froomem, ale później musiałem zmienić tempo. Nie można oszukać swojego organizmu, jesteśmy tylko ludźmi. Przekonałem się, że Tour de France po Giro d’Italia to ciężka przeprawa. Męczyli się też inni, którzy wybrali ten sam zestaw. Cadel Evans dostał taką bombę, że w ostatnim tygodniu miał biedę przyjechać w górach w grupie z Cavendishem. Podobnie jak ja, on też walczył w Giro o generalkę, a to kosztuje wiele sił. Specyfika Wielkiej Pętli może tych sił pozbawić jeszcze bardziej. Porównując do wszystkich wcześniejszych wyścigów, w których jechałem, we Francji jest strasznie nerwowa atmosfera. Czuć, że presja wyniku jest tam bardzo wielka, każdy się pcha, żeby być z przodu, nie ma zbyt wielu chwil wytchnienia.

Z różnych względów Tour de France może zachwycić, ale raczej zostanę przy sprawdzonym rozwiązaniu, czyli Giro. To mój ulubiony wyścig, na dodatek odbywa się w okresie, w którym dobrze się czuję. Lubię też włoskie podjazdy, które są bardziej strome. We Francji są długie, ale łagodniejsze. Za to zjazdy bywały podczas Wielkiej Pętli niesamowite, pędziło się 100 km/h. Zapamiętam na pewno drogę z Alpe d’Huez, co za trzepanina! Trzeba było mocno trzymać kierownicę.

Myślę, że zgodzicie się, że Froome wygrał zasłużenie, był o klasę lepszy od innych, czasami wyglądało to tak, jak by jechał w innym wyścigu. Quintana zaskoczył chyba wszystkich. Pokazał, że w przyszłości będzie walczył o zwycięstwo w wielkich tourach. Podobała mi się też jazda kogoś z innej bajki, czyli Jensa Voigta – gość jest nie do zajechania, szkoda, że to jego ostatni Tour. Dobre wrażenie pozostawił po sobie Kittel – ma predyspozycje, żeby wygrywać z Cavendishem. Nasz sprinter Roberto Ferrari nie przyniósł wstydu, miał kilka dobrych wyników, 5. miejsce na Polach Elizejskich to jest coś.

Od jutra będę się skupiał na naszym Tourze. Włoskie góry Tour de Pologne znam, ale jeszcze nie zapoznawałem się z trasą etapów, głowa musiała trochę odpocząć od wyścigów. Stawka kolarzy zapowiada się świetnie – tylko się z tego cieszyć, będzie jeszcze ciekawiej. Lampre-Merida wystartuje w mocnym składzie. Pojadą Scarponi i Ulissi, którzy później mają w planach Vueltę, i spodziewam się, że będą w wysokiej formie. Pierwsze góry powinny pokazać, kto zostanie u nas liderem. Dla mnie będzie to ostatni dłuższy wyścig w roku i motywacji do jak najlepszej jazdy mi nie zabraknie, ale wszystko zweryfikuje szosa. Po Tour de Pologne będę powoli kończył sezon. Wystartuję jeszcze w pojedynczych klasykach i tyle. Nie można się zajechać, żeby był ze mnie pożytek w przyszłym roku.

Jest jeszcze jeden wyścig, o którym warto pamiętać – o zdrowie Klaudii Pająk z Pisarzowic. To dzielna i radosna dziewczynka, która walczy z ciężką chorobą. Jej leczenie wymaga kosztownej terapii w klinice w Niemczech. Zachęcam do pomocy w powrocie Klaudii do zdrowia i wzięcia udziału w licytacji przejazdu 5. etapu Tour de Pologne w wozie Lampre-Merida: http://allegro.pl/show_item.php?item=3408160964. Każdemu miłośnikowi kolarstwa życzę pokonać górski etap takiego wyścigu razem z dyrektorem sportowym. Będzie się działo!

poniedziałek, 8 lipca 2013

Pierwsze koty za płoty

fot. Bettini

Strasznie nerwowy pierwszy tydzień Tour de France zakończyłem inaczej, niż bym chciał, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Sprawdzają się słowa o tym, że Wielka Pętla jest jak Giro, tylko razy dwa. Wszyscy wokół, dyrektorzy sportowi i kolarze innych ekip, mówią, że ciężko jest przejechać dobrze Tour de France, mając w nogach Giro. Ostatnim, który zrobił to w wielkim stylu i wygrał oba wyścigi w sezonie, był Pantani. Mnie pozostaje robić swoje. Kto ściga się po Giro, przyjedzie zajechany na Tour. Z kolei ten, kto skupia się po Giro na treningach, może czuć we Francji brak odpowiedniej dawki ścigania i szuka swojego najlepszego rytmu. Miewam się jednak dobrze, spokoju i chęci do jazdy mi nie brakuje, a wyścig jest jeszcze długi. W pierwszym tygodniu podstawowym celem było dla mnie to, by dotrzeć do gór z jak najmniejszymi stratami. Po weekendzie odpadł mi nieco stres cięcia się o wysoką lokatę w generalce i chociaż chcę być w wyścigu jak najwyżej, pomyślę też o walce na etapach. Cały czas mam w ekipie wolną rękę, chcę wykorzystać to jak najlepiej.

Dzień przerwy po takim etapie jak wczoraj nie jest zły. Mieliśmy ok. 4000 m przewyższeń, podjazdy i zjazdy na zmianę, takie są uroki Touru. Byłem wczoraj wszędzie. Na pierwszej górce znalazłem się jako czwarty na górskiej premii – nadarzyła się okazja, żeby odjechać. Odjechaliśmy mniej więcej w dziesięciu, zjechaliśmy, ale ucieczkę zamknął Froome. Na początku drugiej góry zostało nas z trzydziestu, znowu niektórzy odjechali, ja miałem gorszy fragment, ale na dole drugiego zjazdu dojechałem z innymi do Contadora. Później znowu wszystko się podzieliło i zrobiła się wielka gonitwa. Trzymałem się w grupie z faworytami wyścigu, ale musiałem odpuścić na przedostatnim podjeździe, po Col de Peyresourde. Bardzo mocno zaczął pracować Movistar i trochę mi brakło, więc postanowiłem jechać swoim tempem do końca. Młyn na całej trasie był straszny. Wiedziałem, że nie będzie to spokojny etap, ale spodziewałem się, że Sky puści na początku jakiś odjazd tych, którzy mają duże straty w generalce, i zrobią się dwa wyścigi w jednym. Okazało się jednak, że Froome wszystko zamykał. Skakał i skakał, aż w końcu został sam. Dziwię się taktyce Movistaru, wykonali wczoraj całą pracę dla Froome’a i nic z tego nie mieli. Po sobocie byłem przekonany, że nie będzie na niego mocnych do końca Touru, ale teraz nie jestem już tego taki pewien. Wczoraj tak różowo to dla niego nie wyglądało, choć trzeba pamiętać o czasówce, na której może dołożyć innym. Wiele będzie zależało też od jego ekipy i tego, czy znowu wykruszy się ona tak, jak wczoraj.

Z wcześniejszych etapów na pewno zapamiętam na długo otwarcie wyścigu. Tak jak mówiłem dla Eurosportu, Korsykę polecam na wakacje. Ładnie tam jest, ale drogi na wyspie są zbyt wąskie i kręte. Może się też trafić kierowca autokaru, który robi sobie przystanek na mecie. Zadyma na pierwszym etapie była potężna. Najpierw usłyszałem od dyrektora, że meta jest 3 km wcześniej, 5 km przed metą dowiedziałem się, że jednak zostaje po staremu. Można było zgłupieć i trzeba było trochę improwizować. Najwięcej nerwów kosztował mnie jednak etap 6, w którym wygrał Greipel. Strasznie mocno wiało, od początku była wielka nerwówka. Pchanie się trwało non stop przez 150 km, trzeba było mieć sporo szczęścia, żeby nie zebrać nowych szlifów. Jak widzieliście, okazji do tego w pierwszym tygodniu nie brakowało. Lampre-Merida jedzie już w okrojonym składzie. Bono brał udział w kraksie, ktoś uderzył go klamką i ma teraz dziurę w mięśniu, ledwo chodzi. Malori też musiał się wycofać, ale nie ma co narzekać, walczymy dalej. Nastroje w ekipie są dobre, m.in. podczas drużynowej czasówki pokazaliśmy, że potrafimy ze sobą współpracować, spróbujemy to potwierdzić w kolejnych etapach. W tym roku ani razu nie pojechaliśmy "drużyny" słabo. Nikt nie obstawiał, że będziemy tu w dziesiątce, wynik cieszy nas tym bardziej, że pokonaliśmy ekipy, które w czasówkach słabe nie są.

Choć moim ulubionym i najważniejszym wyścigiem pozostanie Giro, różnica między nim a Wielką Pętlą jest duża. Wystarczy spojrzeć, ilu kibiców jest na trasie. Już teraz bywa wśród nich ciasno, ciekawe, jak będzie na Alpe d’Huez. Przyjechałem na Tour także dlatego, żeby przejechać najsłynniejsze podjazdy i poczuć atmosferę tego wyścigu. Organizacyjnie wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Widać, że cała Francja żyje Wielką Pętlą, nawet na lotniskach jest mnóstwo kibiców. Cieszę się, że wraz z wynikami Michała Kwiatkowskiego zainteresowanie Tourem wzrasta u nas. Kwiatek pokazuje, że jest mocny, jedzie dobry wyścig, podobnie jak ja i Rafał Majka na Giro. Niech jedzie jak najlepiej – zyska i on, i polskie kolarstwo.

środa, 26 czerwca 2013

Wielka Pętla marzeń


Wczoraj wieczorem dotarłem do Nicei. Dzisiaj mamy stąd z ekipą samolot na Korsykę, gdzie wszystko się zacznie. To będzie mój debiut w Tour de France, bardzo mi na nim zależało. Jestem strasznie ciekaw, jak to wygląda od środka, wszyscy mówią, że organizacyjnie wyścig robi ogromne wrażenie. Będę mógł się o tym przekonać, gdy cała karuzela ruszy. W zeszłym roku kilka dni przed Tour de France dowiedziałem się, że w nim nie wystartuję, choć byłem typowany do wyjazdu i gotowy na niego. Pojechałem na Tour, ale de Pologne. Wszyscy znajomi z peletonu, którzy startowali już w Wielkiej Pętli, mówią, że można mieć w niej przerąbane. Słyszałem, że chociaż na Giro zdarzają się ciężkie i nerwowe etapy, to na Tourze wszystko można pomnożyć przez dwa. Zobaczymy, nie liczę na baja bongo, ale nie ma się co spalać. Nie zdążyłem jeszcze bliżej zapoznać się z trasą wyścigu, zerknąłem tylko na profile pierwszych etapów, które odbędą się na Korsyce. Wiem, że na jednym z etapów dostaniemy w pakiecie dwie wspinaczki na Alpe d’Huez. Podobno dołożyli w tym roku podjazdów, ale wolę to niż jazdę po płaskim.

Za wcześnie jeszcze, żebym pisał o swoich celach czy zadaniach na Tour. Odprawa dopiero przed nami, ważne jest też to, jak będę się czuł po pierwszych etapach. Podchodzę do tego spokojnie, moja rola wyklaruje się najlepiej podczas wyścigu. Jakiś czas temu jako lider Lampre-Merida na Tour był typowany Cunego, ale wszystko dopiero się okaże. Nie wiem, w jakiej dyspozycji Damiano teraz się znajduje, dawno się z nim nie ścigałem. Oprócz niego francuską ekipę tworzą jeszcze Malori, Mori, Cimolai, Bono, Favilli, Serpa i Ferrari. Myślę, że skład jest optymalny, biorąc pod uwagę plany startowe zawodników ekipy na resztę sezonu. Nie tylko ja z Lampre-Merida będę debiutował w Wielkiej Pętli, ale wierzę, że damy radę jako grupa. Decydujący znów będzie pewnie trzeci tydzień i nie chodzi o skalę trudności etapów, ale o energię, która pozostanie kolarzom na końcówkę. Faworyt Touru jest dla mnie jeden – Froome. O pozostałe miejsca na podium powinni powalczyć m.in. Contador, Valverde, Rodriguez, pewnie też ktoś mniej znany zaskoczy i namiesza.

Cieszę się, że będę miał na Tourze polskie towarzystwo, choć przykro mi z powodu Szmyda. Zawsze miło jest porozmawiać w peletonie z naszymi. Fajnie, że zobaczymy w nim koszulkę z orzełkiem. Kwiatkowski wygrał w Sobótce zasłużenie, brawa dla niego. Nie jestem zdziwiony swoim wynikiem mistrzostw Polski. Nie ścigałem się przez miesiąc i trochę brakowało mi rytmu. Ci, którzy byli w wyścigu wysoko, nie mieli takiej przerwy, ale spokojnie traktuję ten rezultat, nie można mieć wszystkiego, szczególnie gdy startuje się w dwóch wielkich tourach z rzędu. Ważne jest, żeby mój rytm wrócił podczas pierwszych etapów Tour de France. Organizację polskich mistrzostw oceniam bardzo wysoko, to była jedna z najlepszych imprez tej rangi ostatnich lat. Trasa była bardzo dobra, w miarę ciężka, na pewno miałem solidne przetarcie przed Francją i widzę same plusy startu w Sobótce. Byłem tam z żoną i synkiem, przyjechali moi rodzice, brat z narzeczoną i znajomi. Im też się podobało i podobnie jak całe Pisarzowice trzymają już kciuki przed Tourem i szykują się na transmisje. Dotychczas, gdy mogłem sobie na to pozwolić, śledziłem końcówki etapów TdF, szczególnie tych górskich. Mam nadzieję, że w tym roku będziecie mogli mnie w nich oglądać w dobrej formie. Trochę wyścigów już w nogach mam, ale moje doświadczenie i coraz lepsza umiejętność oszczędzania sił podczas wielkich tourów pozwalają mi spać spokojnie. Przed sezonem pisałem, że moim największym niespełnionym kolarskim marzeniem jest Wielka Pętla. Czas spełnić je w dobrym stylu.

piątek, 21 czerwca 2013

Do zobaczenia w Sobótce

fot. Bettini

Cieszę się na myśl o niedzieli. Treningi treningami, ale czuję już głód ścigania się, a okazja jest wyjątkowa. Traktuję Sobótkę z odpowiednią powagą, nie jest to wyścig o czapkę gruszek, ale walka o mistrzostwo Polski, do której czuję się dobrze przygotowany. Najpierw wypocząłem, a później zrealizowałem cały program treningowy przed Tour de France tak, jak chciałem. Przygotowywałem się podobnie jak przed Giro, trzymając się sprawdzonych rozwiązań. Jeździłem po swoich terenach, zaliczając Przegibki i Salmopole. Moje odczucia z treningów są dobre, zobaczymy, jak będzie w niedzielę.

Nie wiem, jak radzicie sobie z upałami, ja nie narzekam. Wczoraj jechałem 5 godzin w 38 st. C, wypiłem z 6 litrów wody, ale taka patelnia mi odpowiada, wolę to niż deszcz czy chłód. Jeśli taki upał byłby w niedzielę, brałbym to w ciemno, powinno być wtedy ciekawie na tych 240 km. Już sama temperatura może zrobić wstępną selekcję. Szosy Sobótki mam w pamięci, bo jeździłem tam często na zgrupowania jako junior i junior młodszy. Trochę lat minęło od tego czasu, ale zbyt wiele się chyba nie zmieniło, ponoć wylali nowy asfalt. Jutro zapoznam się na treningu dokładnie z trasą mistrzostw, planuję przejechać z dwie rundy. Emocji kibicom i kolarzom powinna dostarczyć Przełęcz Tąpadła.

Trzeba będzie się przeciwstawić m.in. polskim ekipom, które wystartują w licznych składach, ale nie znaczy to, że stoję na straconej pozycji. W zeszłym roku niewiele brakowało, żebym wygrał. Trzeba być czujnym, nie przespać odjazdu, który mógłby dojechać do mety, i poczekać na odpowiedni moment. Na ostatnich mistrzostwach cały czas znajdowałem się w odjazdach, później zaatakowałem samemu, dołączył do mnie Kwiatkowski i jechaliśmy w dwójkę, na 4 km przed metą doszła nas grupa. Było ciekawie, mam nadzieję, że w tym roku będzie podobnie, tylko z innym finałem.

czwartek, 30 maja 2013

Giro na szóstkę



fot. Kei Tsuji

Znów jestem we Włoszech. Tym razem z rodziną, bez roweru. Wyjechałem na kilka dni, wreszcie nikogo nie trzeba gonić, przed nikim uciekać, żadna śnieżyca w Toskanii nam teraz nie grozi i mogę się skupić na najbliższych. Jeszcze w poniedziałek i wtorek trochę kręciłem na szosie, ale od wczoraj mam już wolne. Zwykle po długim wyścigu staram się stopniowo uspokoić organizm, nagłe odstawienie roweru nie jest wskazane. Zdążyłem już odebrać gratulacje w Pisarzowicach, gdzie zostałem bardzo miło przyjęty. W mojej miejscowości było ogólne poruszenie związane z wyścigiem, wszyscy oglądali moje zmagania na Giro. Sądząc po dziesiątkach SMS-ów, które dostawałem po każdym etapie, nie tylko w Pisarzowicach wiele osób mnie wspierało. Dziękuję wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki.

Ostatni tydzień na Giro rozpocząłem trzecim miejscem na etapie. Dostaliśmy przez radio informację, że Santambrogio ma kryzys, chcieliśmy jak najwięcej nadrobić do niego w generalce, więc od razu nadaliśmy ze Scarponim mocne tempo. Udało się, Santambrogio przyjechał na metę z ponad 2-minutową stratą. Przy okazji wykorzystałem to, że Scarponi był pilnowany mocniej niż ja. Kiedy próbował atakować, kontrowali go, a mój skok pozwolił mi odjechać. Na chłodno po wyścigu przychodzą refleksje, że można było inaczej się zachować w końcówce i skuteczniej powalczyć o zwycięstwo, ale i tak jestem zadowolony. Etapowe podium Giro d’Italia dwa razy z rzędu nie zdarza się zbyt często. Kolejny etap z metą w Vicenzie był szczególny dla Pozzato. Urodził się w tych okolicach i poprosił nas przed przed startem, żebyśmy mu pomogli, jeśli będzie się dobrze czuł. Daliśmy mu ze Scarponim dobre wsparcie. Nie zapominałem, że następnego dnia czeka mnie górska czasówka, więc mimo robienia selekcji starałem się dozować siły i nie przesadzać. Gdy pociągnąłem na podjeździe, musiałem też uważać, żeby tempo nie było zbyt mocne dla Pippo. Sprężył się i wjechał z grupą ok. 35 zawodników. Starał się później, jak mógł, ale Visconti uciekł i było pozamiatane.

Czasówkę zacząłem bez deszczu, sytuacja zmieniła się jednak na półmetku, gdy zaczęło padać, a w końcówce była już ulewa. Do połowy miałem bodaj czwarty czas, w drugiej części trochę sił mi brakło, warunki też nie pomagały. Mieliśmy założone sliki i w deszczu trzeba było uważać, żeby nie przesadzić, do tego dość mocno wiało. Udało się jednak nie ponieść wielkich strat, także dzięki bardzo trafnym wyborom sprzętowym. Zaskoczyła mnie liczba polskich kibiców na trasie czasówki, było dużo biało-czerwonych flag. Jeden z naszych biegł obok mnie ze 100 m. Zwykle trudno odpowiedzieć, gdy ktoś woła Twoje imię czy nazwisko na trasie albo macha flagą, ale to zawsze świetna motywacja. Po czasówce w niespodziewany dzień przerwy pojechałem na szosę, zrobiłem 50 km drogami, które bardzo dobrze znam, byłem w tych okolicach na zgrupowaniu dwa lata temu. Wcześniej najadłem się jak na wyścig i później trzeba było uważać, żeby następnego dnia nie być napuchniętym na starcie.

Po dniu przerwy nadszedł czas na najgorszy odcinek w tegorocznym Giro. Nie życzę nikomu takiej jazdy. Przez ostatnie 50 km kręciliśmy na dużych wysokościach, temperatura ledwo przekraczała 0 st. C. Końcowe kilometry to był dramat. Przyszła taka śnieżyca, że niewiele było widać. Ostatni podjazd miał 3,5 km, od razu poszło na nim bardzo mocne tempo. Byłem dość zmarznięty i trochę mnie przytkało, ale sprężyłem się i zacząłem odrabiać stratę. Został też Evans, więc starałem się pomóc Scarponiemu jak najwięcej nadrobić do niego. Meta była jednak o kilometr za wcześnie, żeby mieć szansę wepchnąć Scarpę na 3. miejsce. Ja nie utrzymałem swojej 5. pozycji, ale Betancur zasłużył na nią. Był niesamowicie mocny. Trzeba przyznać, że Kolumbijczycy robią w peletonie furorę. Swoje trenować muszą, ale formę na wysokościach szlifują od urodzenia. Z którym z nich by nie porozmawiać, mówi, że mieszka na 1800 m, 2000 m, 2200 czy 2300 m.

Finał wyścigu rozgrywaliśmy po przyjacielsku aż do rund w Brescii. Tam poszedł niesamowity wiatr, na metę w pierwszej grupie dotarło nas 52. Jechałem z przodu, żeby nie ryzykować upadku czy marnowania sił na gonitwę, gdyby ktoś przyblokował. Trzymałem się blisko Nibalego i byłem bezpieczny. Przyznam, że wcześniej, przez pierwsze 150 km, nie tylko tempo było turystyczne. Gdy przejeżdżaliśmy przez miejscowość, w której mieszka Gatto, peleton zatrzymał się na biwak. Kelnerki z tackami roznosiły ciasto, niektórzy zamawiali coś do picia. Kiedy z powrotem ruszyliśmy, Nibali popijał z przodu szampana, niektórzy pstrykali zdjęcia, było wesoło. Organizatorzy nie chcieli jednak, żebyśmy zapomnieli, że jesteśmy na wyścigu i zafundowali nam tego dnia prawie 210 km, 5 i pół godziny trzeba było kręcić. To moja jedyna uwaga pod ich adresem. Stanęli na wysokości zadania, wszystko było perfekcyjnie przygotowane. Widać było, że interesuje ich zdrowie i dobro kolarzy, nigdzie nie puścili nas na żywioł.

Trasa w tym roku była ciężka, a przez pogodę była ciężka podwójnie, ale na Giro nie można się spodziewać niczego łatwego. Szczególnie wyścig sprzed dwóch lat dał mi w kość. Grossglockner, Zoncolan i Gardeccia w ciągu trzech dni mogą zapaść w pamięci na dłużej. Organizatorzy chcieli wtedy zrobić show i zrobili. Tym razem nie przedobrzyli. Dwa lata temu wszystko było w porządku aż do pewnego momentu, gdy dopadła mnie choroba, w zeszłym roku męczyłem się przez całe Giro. Tym razem sam siebie zaskoczyłem. Nie spodziewałem się, że przetrzymam trzy tygodnie w takiej formie, bez żadnego poważnego kryzysu. Przy takiej pogodzie trzeba było szanować zdrowie, lekkie przeziębienie było, ale udało mi się przejechać te wszystkie kilometry bez większych szkód.

Myślę, że to największe osiągnięcie w mojej karierze. Trochę w życiu już wygrałem, ale trudno porównywać zwycięstwo w wyścigu 1. kategorii i 6. miejsce w Giro d’Italia. Przed wyścigiem raczej nikt, łącznie ze mną, nie typował, że ukończę go na tak wysokiej pozycji. Wiedziałem, w jakiej roli jadę na Giro, choć nie była ona aż tak rygorystyczna. Jestem w ekipie postrzegany i traktowany inaczej niż kiedyś. Nie znaczy to, że wcześniej byłem traktowany źle, po prostu miałem inne zadania. Teraz na wyścigu staram się skupiać na swoim wyniku, jeśli mam pomagać, to w kryzysowych sytuacjach. W peletonie podczas Giro byłem postrzegany mniej jako pomocnik Scarponiego, bardziej jako wicekapitan Lampre-Merida. Trochę już jeżdżę i inni wiedzą, na co mnie stać, tym razem odebrałem sporo gratulacji od kolarzy z innych ekip. Moja grupa też z szacunkiem podchodzi do tego wyniku. Scarpa również usłyszał wiele ciepłych słów, nasz duet się sprawdził, trochę punktów do rankingu zdobyliśmy. Michele czuł początkowo niedosyt, ale przyjął to już na klatę. Po raz trzeci został czwartym kolarzem Giro. Wiadomo, że 4. miejsce to nie podium, ale wdrapać się na nie na Giro to nie lada sztuka.

Wielkie słowa uznania należą się Nibalemu, zwłaszcza w końcówce wyścigu robił, co chciał, wygrał dwa ciężkie etapy z rzędu. Doceniam go też jako spokojnego człowieka, który nie robi z siebie wielkiego gwiazdora mimo wielkich wyników. Póki co w tym sezonie jest dominatorem, zobaczymy, co będzie dalej. Wierzę, że wciąż będzie dobrze dla nas – Polaków. Prawie w każdym wyścigu, w którym starujemy, jest o nas głośno, można już mówić o stałej tendencji. Rafał Majka stracił na Giro białą koszulkę, ale też zrobił świetny wynik, cała kariera przed nim. Po tylu naszych konkretnych rezultatach w tym roku jeszcze ciekawiej zapowiadają się mistrzostwa Polski w Sobótce, w których prawdopodobnie wystartuję. Mówią, że trasa jest ciężkawa, zobaczymy. Ok. 10 czerwca planuję rozpocząć treningi pod kątem Tour de France. Wcześniej skonsultuję plan przygotowań z Michele Bartolim. Do Wielkiej Pętli trochę jeszcze zostało i nie myślę o niej zbyt intensywnie, po co się spalać, kiedy trzeba odpocząć.

poniedziałek, 20 maja 2013

Dobre wieści z Alp

 
 fot. Sirotti

Wolałbym opowiadać kiedyś wnukom, że wygrałem na Galibier, ale o trzecim miejscu może też będą chciały posłuchać. Tablicy Pantaniego nawet wczoraj nie widziałem, ale i bez niej wiem, jakie to miejsce. To dla mnie bardzo ważny wynik. Francuskie podjazdy trochę znam, jechałem w miarę spokojnie, nie spalałem się i wyszło dobrze. Na ostatnim podjeździe mocno wiało. Im bardziej było się schowanym, tym więcej oszczędzało się energii, dlatego do pewnego momentu trzymałem się trochę z tyłu grupy, żeby w odpowiednim czasie zaatakować. Między sobą podjęliśmy wczoraj w peletonie decyzję, żeby na początku jechać równo. Wszystkim dał w kość sobotni etap, 170 ze 180 km pokonaliśmy w deszczu, wiedzieliśmy też, że zaraz po starcie czeka nas 30 km podjazdu. Solidarność na szosie czasami jest bardzo ważna, kolarze też są ludźmi, którzy mają do siebie szacunek. W samochodzie przed peletonem jechał wczoraj sam Pat McQuaid, prezydent UCI, a my kręciliśmy 14 km/h pod górę. Mimo tego, że zaczęliśmy spokojnie, myślę, że etap był ciekawy. Od pierwszej góry poszły ataki i aż do końca tempo było mocne.

Odpoczynek po wczorajszych podjazdach jest wskazany. Pierwszy miał 25 km, Telegraphe 12 km, a Galibier 11 km – nie były bardzo strome, ale długie, na wymęczenie. Na mecie przywitały nas 4 st. C i bardzo alpejskie warunki. Wszystkie wozy techniczne zostały poproszone, żeby na górze nie używać klaksonów, które mogłyby spowodować lawinę. Śnieg oblepił przełęcz tak, że ryzyko pewnie nie było małe. W sobotę obcięli nam trasę o Sestriere – spaliśmy tam po etapie i na tym odcinku Giro zdecydowanie lepsze byłyby narty niż rower. Sobotni podjazd też był konkretny, 8 km, ale cały czas nachylenie trzymało dość mocno. Do najtrudniejszych fragmentów minionego tygodnia na pewno należą też ostatnie 2 km na Altopiano del Montasio, były naprawdę ciężkie. Trochę został tam Scarponi, ale nie przesadzałbym z mówieniem o jego słabszej formie. Po ostatnim dniu przerwy można było zgubić rytm, szczególnie na takim etapie, który nam zafundowano. Aż tyle nie stracił, wczoraj pokazał, że ma moc i myślę, że może jeszcze wielu zadziwić. Szefostwo Lampre-Merida chce, żebyśmy obaj ze Scarponim byli wysoko w generalce. Jeśli „mam pod nogą”, moim zadaniem jest być z przodu. Nie chcielibyśmy zaprzepaścić dwutygodniowego wysiłku i stresu.

Ekipa ma się dobrze. Jak trzeba, mogę na nią liczyć. Wczoraj zanim zaczął się Telegraph, musiałem zdjąć pelerynkę, miałem kolegę do pomocy. Gdy o coś proszę, zawsze ktoś z Lampre-Merida jest blisko. Pomoc nadeszła też szybko, gdy w piątek na trasie najdłuższego etapu zaliczyłem upadek. Na szczęście zebrałem tylko kolejne szlify. W mieście na zakręcie zrobiło się zamieszanie, ktoś przyhamował, nie zdążyłem uciec i przeleciałem przez kierownicę. Miałem połamane przednie koło, klamki powyginały się do wewnątrz, ale podjechało auto, zmieniłem rower i po paru kilometrach byłem już z powrotem w grupie. Klasę znów pokazał tego dnia Cavendish i myślę, że ostatniego słowa na Giro jeszcze nie powiedział. Dla mnie płaskie etapy to dramat, męczę się na nich. Wolę hopki i góry, to całkiem inna jazda. Na szczęście nie zabraknie jej w tym tygodniu, który może sporo namieszać.

Wygląda na to, że losy Giro rozstrzygną się na czasówce i na 19. i 20. etapie. Będą one niesamowicie trudne, można na nich dużo zyskać i dużo stracić. Czasówkę pojedziemy non stop pod górę, ale wolę taką niż stres na płaskim. Przed nią też trzeba się mieć na baczności. Na pewno ataki pójdą już jutro, kalkulacje się skończyły. Nie ma co ukrywać, że Nibali jest bardzo mocny, ciężko będzie go pokonać. O podium powalczy 5-6 z nas, sprawa jest otwarta. Jest Evans, Uran, niesamowicie mocny jest Santambrogio, dobrze radzi sobie Betancur, Majka też słaby nie jest, o Scarpie już wspominałem. Chciałbym co najmniej obronić pozycję, którą zajmuję, oby noga się kręciła. Dziękuję za wsparcie, które otrzymuję z różnych stron. Jak zawsze mogę liczyć na jednego z moich największych kibiców, ks. Janusza Gacka, proboszcza parafii w Pisarzowicach. Wczoraj na wieczornej mszy mówił z ambony: „Dobre wieści nadchodzą z francuskich Alp…”. Mocno gratulował mi też mój syn Oliwier, który wypatruje przed telewizorem koszulki w charakterystycznych barwach. Pod nieobecność taty w czasie tegorocznego Giro nauczył się pedałować na swojej małej Meridzie. Żałuję, że nie widziałem tego z bliska, ale swoje w pracy trzeba było zrobić. W tym tygodniu okaże się, kto ma jeszcze siłę pracować. Póki co jest dobrze i jestem gotów na harówkę.

poniedziałek, 13 maja 2013

Wszystko pod kontrolą

 fot. Bettini

Miło jest zacząć tydzień od wypoczynku. Najgorsze dopiero przed nami, ale dotychczasowe etapy i deszcz trochę dały nam się we znaki. Lało prawie codziennie, a to, co działo się w 7. etapie do Pescary, przechodzi ludzkie pojęcie. Co zakręt, to ktoś leżał. Na szczęście nam, odpukać, udało się przejechać trasę cało. Mówią, że na północy pod względem pogody ma być jeszcze gorzej. Co zrobić, jechać trzeba. Wczoraj wystartowałem w słońcu w samej koszulce, bez potówki, i później na trasie musiałem się ubierać. Deszcz znowu skomplikował sytuację, było mokro i zimno, ale miałem tę przewagę, że znałem bardzo dobrze trasę etapu. Vallombrosę, pierwszą premię górską 1. kategorii na trasie, przejechałem już mnóstwo razy. Mieszkałem w jej okolicach przez 10 lat i co najmniej 3 razy w tygodniu jeździłem tam na trening. Przed wczorajszym etapem było wiadomo, że pójdzie ucieczka, ale nie było wiadomo kiedy. Odjazd poszedł pod górę, więc nie było łatwo się z nim zabrać. Jestem jednak zadowolony. Razem ze Scarponim miałem wczoraj za zadanie jak najbardziej oszczędzać siły, ale sytuacja na trasie wymagała solidnego kręcenia. „Strzelił” Hesjedal, Wiggins miał problemy, w końcówce tempo było naprawdę mocne i nie była to przyjemna niedzielna przejażdżka.

Dzień wcześniej miałem swój dzień. Ostatni raz tak dobrą czasówkę pojechałem na mistrzostwach świata w 2004 r. Trasa do Saltary nie była łatwa, pierwsze 30 km to wciąż góra-dół, góra-dół, a podjazd na metę był solidną próbą charakteru i nogi. Jestem ze swojej jazdy w tym etapie bardzo zadowolony, sam siebie nieco zaskoczyłem. Nie jestem specjalistą od czasówek, ale czuję się w nich coraz lepiej. Giuseppe Saronni też był ze mnie bardzo zadowolony. Na sobotniej trasie jechał za mną w samochodzie i traktuję to jako wyróżnienie. Słychać głosy, że generalnie Lampre-Merida jest coraz mocniejsze w czasówkach, to prawda. Trasa pierwszego etapu z drużynową czasówką też była bardzo trudna, niemal bez przerwy jechało się w górę i w dół, ale daliśmy radę wykręcić bardzo dobry wynik. W dużej mierze lepszą jazdę w czasówkach zawdzięczamy nowym rowerom, czuć, że świetnie się prowadzą. Nasi dyrektorzy sportowi podkreślają, że pozycja na nich jest praktycznie idealna, to także zasługa wizyty w tunelu aerodynamicznym, w którym poprawiliśmy parę rzeczy i łatwiej nam teraz urywać sekundy. Dotychczasowe płaskie etapy przejechałem na nowym modelu Meridy – Reacto Evo. Od początku sezonu przypasował on Pozzato, a na Giro większość ekipy używa go na płaskich etapach. Sztywność tego modelu i jego aerodynamika bardzo mi odpowiadają, świetnie się prowadzi. Razem ze Sculturą SL mam teraz dwa rowery do wyboru w zależności od trasy.

Dotychczasowe dni na Giro pokazały, że bez odpowiedniej koncentracji zbyt daleko się nie zajedzie. Na etapach jest straszna nerwówka. Wszyscy się pchają, trzeba jechać z niesamowitą uwagą. Staram się być blisko Scarponiego. Gdy trzeba, pomagam mu. Na przykład wczoraj na końcu drugiego zjazdu, gdy było strasznie zimno, Scarpa trochę przymarzł, byłem w pobliżu i dałem mu ciuch, który miałem w kieszeni. Trzeba być czujnym, gdy zdarzają się sytuacje podbramkowe, jak ta z 3. etapu, gdy Michele upadł. Wcześniej przewrócił się Betancur z Ag2r i pękła nasza grupa. Z tego powodu miałem do Scarponiego ok. 20 sekund straty. Przez słuchawki dowiedziałem się o jego  upadku i wiedziałem, że będzie mu potrzebny rower. Gdy do niego dotarłem, zatrzymałem się i chciałem mu oddać swój, ale chyba nawet by na niego nie wsiadł, trochę centymetrów różnicy między nami jest. Na szczęście za chwilę dojechał do nas Stortoni i oddał Michele swój rower. Razem dotarliśmy do mety, udało nam się nie stracić zbyt wiele, choć gdyby nie ten upadek, Scarpa byłby teraz blisko Nibalego w generalce. Myślę, że Scarponiego stać na to, by go pokonać i wygrać całe Giro. Jest mocny i bardzo zmotywowany. Ważne jest też to, że dobrze prezentujemy się jako drużyna, każdy wie, co ma robić. Szkoda Cattaneo, który mocno się potłukł na początku 7. etapu i musiał się wycofać z wyścigu. Prawdopodobnie wpadł w studzienkę, zablokowało go i ma teraz problem z biodrem, choć na szczęście obyło się bez złamań. Jest nas więc na trasie o jednego mniej.

Na razie wszystko idzie ku dobremu, kontrolujemy sytuację, zobaczymy, co się będzie działo w górach. Za wcześnie mówić o tym, co będzie za tydzień. To wyścig trzytygodniowy i choć noga podaje, prawdziwą weryfikacją będzie ostatni tydzień. Póki co wydaje mi się, że jedziemy ze Scarponim nawet lepiej niż w 2011 r., ale najtrudniejsze i najdłuższe podjazdy dopiero przed nami. Nie wybiegam myślami za bardzo w przyszłość, skupiam się na kolejnym dniu. Czuję wsparcie ekipy, mam ten komfort, że do moich zadań nie należy np. jazda po bidony, mogę się skoncentrować na samym wyścigu i walce razem ze Scarponim w czołówce. Wielcy faworyci bardzo się kontrolują nawzajem. Nibali i Evans są mocni, to widać. Wiggins ma chyba jakąś deszczową traumę, wczoraj znowu stracił. Hesjedal miał wczoraj mały kryzys, ale trudno go wyczuć, bo specyficznie jeździ. Pod górę wygląda, jakby miał za chwilę „strzelić”, ale zwykle tego nie robi i trzyma się w grupie. Taki ma styl jazdy. Gdy pojawi się szansa, żeby nadrobić trochę do konkurentów w generalce, Scarponi może się pokusić o atak. Niektórzy mogą próbować odskoczyć jutro na dość poważnym podjeździe na Altopiano del Montasio zamiast oszczędzać siły na później, blisko jest też Galibier. Wydaje mi się jednak, że w tym tygodniu faworyci wciąż będą się mocno kontrolować.

Dzisiaj wrzucam na luz. Regeneruję się i odpoczywam, ale nie od roweru. Miałem 1,5-godz. przejażdżkę, żeby nie wypaść całkiem z rytmu. Ten wyścigowy codziennie nie kończy się na mecie. Po etapie biorę prysznic w autokarze. Jeżeli dojazd do hotelu jest długi, mamy w autokarze przygotowany już makaron czy ryż. Po dotarciu do hotelu od razu idziemy do kriokomory (czuję, że ma na mnie dobry wpływ), później jest masaż i kolacja. Trudno uniknąć na niej dyskusji o wyścigu. Rozmawiamy o tym, co działo się na szosie danego dnia, a rano przy śniadaniu i na odprawie omawiamy strategię na kolejny etap, który jest do przejechania. Od jutra znowu nie będzie czasu się nudzić. Mam nadzieję, że Wy też nie narzekacie na brak wrażeń. Będzie tylko ciekawiej.

czwartek, 2 maja 2013

Święto z chłodną głową

fot. facebook.com/giroditalia

Jeszcze trochę i się zacznie. Niektórzy już teraz po nocach spać nie mogą, ale ja za dużo już przejechałem, żeby się spalać. Nie zadręczam się już długimi analizami, zakładam numer i jadę na start, ale rozumiem odmienne podejście. Gdy debiutowałem w Giro d’Italia, wszystko było dobrze przez pierwsze dwa tygodnie wyścigu. W trzecim tygodniu nagle po jednym z etapów dostałem 40 st. C gorączki, mój organizm był bardzo osłabiony. Był to dla niego pierwszy tak ekstremalny wysiłek, do tego podpalałem się pierwszymi etapami. Ukończyłem Giro, ale ostatnie 4 etapy przejechałem tak, żeby dojechać do mety. Poprzednie edycje wyścigu nauczyły mnie, że trzeba umiejętnie oszczędzać siły. Czasami lepiej pozwolić ciąć się sprinterom na płaskim etapie i stracić minutę niż walczyć w nim o każdą sekundę. Można przeszarżować i ryzykować stratę nawet 40 minut w kolejnym górskim etapie. Każdego dnia trzeba już myśleć o tym, co jutro.

Ważne jest, żeby nie wypruć się przez pierwsze dwa tygodnie i zostawić trochę sił na ostatni tydzień. W tym roku końcówka będzie bardzo mocna. Na pewno da popalić etap 19, z Passo di Gavia i Passo dello Stelvio, jednym z moich ulubionych podjazdów. Jest niesamowicie ciężki, obojętnie z której strony się go jedzie, a kręci się na nim z widokami na słynne serpentyny – naprawdę polecam. W tym roku dużą rolę mogą odegrać też czasówki. Jedna z nich jest pod górę, a druga nie dość, że liczy ponad 50 km, to ma podjazdy na małą tarczę, w tym podjazd na metę.

Jest 6-7 zawodników, którzy będą w tym roku walczyć o zwycięstwo. Najmocniejszym kandydatem wydaje mi się Nibali. Wigginsa trudno jest wyczuć, nie demonstruje tak swojej siły, ale ostatnio na Giro del Trentino był zawsze tam, gdzie trzeba było być. Trudno jednak porównywać 4-dniowy wyścig z Giro d’Italia, wszystko zweryfikuje szosa. Hesjedal był mocny w końcówce Liege-Bastogne-Liege, ale konkurencję będzie miał poważną. W zeszłym roku nie był wymieniany wśród faworytów, wyskoczył jak królik z kapelusza i wygrał, w tym roku też ktoś taki może się znaleźć. O Scarponiego jestem spokojny, wierzę, że Maglia Rosa jest w jego zasięgu. Będzie miał dobre wsparcie Lampre-Merida, a trzon naszej ekipy będą stanowić kolarze, którzy jechali na Giro del Trentino. Serpa jest mocny w górach, Durasek będzie dobry na pofałdowanych etapach, Ferrari pokazał w Romandii, że może powalczyć w sprinterskich finiszach o zwycięstwo. Pietropolli zdobył już na Giro wiele doświadczeń i będzie bardzo cenny dla ekipy. Stortoni i debiutant Cattaneo też są w stanie wnieść w drużynowy wysiłek wiele dobrego. Jest jeszcze Pozzato, który może chcieć się zrehabilitować po ostatnich mniej udanych startach. Co do mnie – jeśli będzie noga, trzeba będzie jechać z przodu, blisko czołówki. Z wykonania planu treningowego jestem bardzo zadowolony i czuję się optymalnie przygotowany do Giro.

Będziemy mieli też dodatkowe wsparcie, które schłodzi rozgrzaną wyścigiem głowę i pomoże w regeneracji. To krioterapia. Ciężarówka z odpowiednim sprzętem będzie z nami jeździć od etapu do etapu. Każdego dnia rano i każdego popołudnia po etapie czeka mnie 3-minutowa sesja w kriosaunie. Będzie to dla mnie nowość. Miło jest wiedzieć, że szefostwo Lampre-Merida tak o nas dba. Spraw do ogarnięcia podczas wielkiego touru jest mnóstwo, dlatego wszystkich osób z naszego sztabu będzie niemal dwa razy więcej niż nas – kolarzy. Znużenie swoją pracą na Giro mi nie grozi. Wpadam podczas wyścigu w taki rytm, że automatycznie wstaję, jem śniadanie, pakuję się, idę do autokaru i stawiam się na starcie etapu. Dziwnie jest po wyścigu, gdy budzę się rano i nagle okazuje się, że nie trzeba jeść makaronu na śniadanie. Swoją drogą, w trzecim tygodniu touru makaron rano nie bardzo już wchodzi. Odpowiednie posiłki na Giro to jednak podstawa, trzeba jeść dużo i dobrze.

Giro d’Italia to we Włoszech święto, cały kraj oddycha w rytm wyścigu. Wszędzie jest różowo, kwieciście, a całe szaleństwo jest świetnie zorganizowane. Wyjątkowa atmosfera udziela się także niektórym w Polsce. Mój znajomy kupuje w tym roku specjalnie na Giro nowy telewizor i bierze urlop, żeby dokładnie śledzić ostatni tydzień wyścigu. Oby maj dostarczył i jemu, i Wam wielu dobrych emocji. Zrobię wszystko, by pomóc je zapewnić.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Oby tak dalej

fot. Artur Machnik/naszosie.pl



Giro del Trentino zawsze było ciężkie, a w tym roku było nawet trudniejsze niż zwykle. Zawsze jeden etap tego wyścigu był dla sprinterów, tym razem zabrakło takiego etapu. Nie zgodziłbym się z tym, że było nim otwarcie wyścigu, bo ucieczka dojechała z ponad 6-minutową przewagą, poza tym podjazd 15 km przed metą był naprawdę ciężki, porwał się na nim peleton. Wyścig zaczął się więc od wielkiego zaskoczenia. Może dziwić, że ucieczka tak swobodnie odjechała. Był w niej m.in. Francuz Bouet, którego dobrze znam choćby z zeszłorocznej Vuelty i nie jest to kolarz do zlekceważenia. Widać było jednak, że ekipy nie są zainteresowane pościgiem. Tylko od nas ciągnął Vigano, próbowało Vini Fantini, ale generalnie nikt się nie kwapił do pościgu i skutki były takie, jakie były. Tak bywa, wielcy faworyci musieli zacząć odrabiać straty. 

Tego samego dnia Lampre-Merida odegrało się nieco na drużynowej czasówce, w której pojechaliśmy bardzo dobrze. Pokazaliśmy, że przed Giro d’Italia jesteśmy mocni i zgrani, ten wynik to dobry prognostyk. 5 km przed metą tego etapu przegrywaliśmy ze Sky tylko o 3 sekundy, w końcówce trochę się „zamotaliśmy” i straciliśmy więcej sekund, ale skończyliśmy czasówkę na 3. miejscu. Ja jechałem jako 7 w kolejności i myślę, że był to dobry układ. Nigdy nie byliśmy potęgą w jeździe drużynowej na czas, teraz jest dużo lepiej. Na pewno wpływ na to miały zmiany sprzętu w ekipie i testy w tunelu aerodynamicznym. Zmiany te dały nam impuls, czuję, że nasze nastawienie jest bardziej bojowe. Sprzętowo niczego nam nie brakuje, jesteśmy zadowoleni z rowerów, bo więcej już chyba się nie da wymyślić, reszta pozostaje w naszych nogach.

Drugiego dnia na Giro del Trentino zaczęły się prawdziwe góry, w których wszystko mogło się zmienić. Jazdę w nich rozpoczął naprawdę ciężki etap – długi i rozgrywany w upale. Tempo było mocne od samego startu, pierwszy podjazd – Passo Lavazze – znałem, bo jechałem go na Giro w zeszłym roku, a podjazd na metę też do łatwych nie należał. Tempo na nim było bardzo mocne i łatwo nie było, ale myślę, że pojechałem na miarę swoich możliwości. Scarponi miał w tym etapie słabszy dzień, każdemu taki się może zdarzyć, poza tym jego głównym celem jest Giro d’Italia. Już następnego dnia pokazał, na co go stać. Znów od samego startu było mocne tempo i na pierwszym długim podjeździe po ok. 40 km odjechała grupa 11 kolarzy ze Scarponim i Duraskiem w składzie. Bardzo nam to odpowiadało. Na górskiej premii w peletonie zostało nas ok. 35 kolarzy i tak już było do mety. Cały czas jeden za drugim. Scarpa finiszował 3., a mnie udało się awansować do pierwszej „10” w generalce. Byłem zadowolony, ale chciałem walczyć o więcej.

Na odprawie przed ostatnim etapem dyrektorzy Lampre-Merida powiedzieli, że cała ekipa, łącznie z Michele, jedzie na mnie. On walczył dzień wcześniej i na ostatnim podjeździe miał się oszczędzać z myślą o starcie w Liege-Bastogne-Liege, w którym zajął 5. miejsce. Myślę, że w 100% wykorzystałem wsparcie, które otrzymałem. Do ostatniego podjazdu zostałem doprowadzony do samego przodu, na ok. 10 pozycji, i później tylko w moich nogach pozostało wykończenie pracy całej drużyny. Miło było pokonać dwóch zwycięzców Tour de France, choć Wiggins mógł walczyć nawet o zwycięstwo z Nibalim, gdyby nie miał problemów z rowerem. Najbardziej zależało mi, żeby przyjechać z odpowiednią przewagą nad Evansem, bo w generalce traciłem do niego tylko 9 sekund. Udało mi się go „urwać” 6 km przed metą, gdy zaczął się ciężki podjazd. Przeskoczyłem w generalce jego i jeszcze paru innych. Świetnie czułem się na podium ostatniego etapu, z 6. miejsca w ostatnim sprawdzianie przed Giro d’Italia też jestem bardzo zadowolony.

To chyba mój najlepszy początek sezonu w ekipie Saronniego. W żadnej etapówce, w której w tym roku jechałem, nie wypadłem z „dychy”. Jest to dla mnie pozytywne zaskoczenie, wszyscy są ze mnie zadowoleni i oby tak dalej. Jak do tej pory w każdym istotnym wyścigu w tym roku miałem wolną rękę i każdy kończyłem w czołówce. Chcę utrzymać tendencję zwyżkową. Widzę, że od jakiegoś czasu moja rola w zespole się zmienia. Przed pierwszym etapem Giro del Trentino dyrektorzy Lampre-Merida mówili, że jedziemy na Michele, ale żeby pamiętać też o mnie. Nie musiałem zawracać sobie głowy np. bidonami. Porównując swoją jazdę do zeszłego roku, czuję się o wiele lepiej. Wprowadziłem trochę modyfikacji w przygotowaniach zimą i na początku sezonu i póki co jest dobrze. Jak na razie nie miałem, odpukać, kryzysu formy i mam nadzieję utrzymać odpowiednią dyspozycję, żeby przejechać dobrze Giro d’Italia. To jest teraz mój priorytet. 

W maju prawdopodobnie wszystko będzie się w mojej ekipie kręciło wokół Scarponiego. Michele jest na tyle doświadczonym kolarzem, że zdaje sobie sprawę z rangi i powagi Giro d’Italia. Wie, czego oczekuje od niego ekipa. Mam nadzieję, że będzie walczył, a ja mu pomogę najlepiej jak mogę i będzie tak dobrze jak 2 lata temu. Przed Giro będę przebywał w Polsce. Trochę odpocznę i przeprowadzę kilka specyficznych treningów. 1 maja wieczorem muszę się zameldować w hotelu, bo 2 maja mamy już badania. Pewnie pojawią się też panowie Saronni i Galbusera i po kolacji przed startem zrobimy porządną odprawę, jak to bywa przed wielkim tourem. Moje nastawienie do Giro też jest godne wielkiego touru.

PS
Cieszę się, że na Giro del Trentino pojawili się polscy dziennikarze. Miło było z nimi porozmawiać, czułem ich wsparcie, oby jak najczęściej przybywali na wyścigi. Dla nich to też jest pewnie frajda, w końcu nie co dzień mogą się spotkać z Wigginsem czy Evansem. Pozdrowienia dla nich i dla wszystkich kolarskich kibiców.