piątek, 2 maja 2014

Jest dobrze

fot. Bettini

Poważne ściganie za mną, najważniejsze zacznie się już niedługo. Ostatnie starty dobrze na mnie wpłynęły i przed wylotem na Giro mogę spędzać spokojne dni z bliskimi. Od środy jesteśmy w Zakopanem, gdzie łączę przyjemne z pożytecznym, ćwiczyłem tutaj m.in. na trasie tegorocznego etapu Tour de Pologne z metą na Słowacji. Przed Giro d’Italia wybiorę się jeszcze na jakiś dłuższy treningi, ale bez szaleństw. Zrobiłem już wszystko to, co miałem do zrobienia z myślą o maju, teraz można bez nerwów oczekiwać różowego szaleństwa. Może przez weekend pokręcę jeszcze za skuterem, zobaczymy.

Dwa ostatnie wyścigi dały mi świetne przetarcie przed wielkim tourem. Trasa Giro del Trentino była w tym roku wyjątkowo ciężka – etap z drużynową czasówką, a później już tylko etapy z metą na podjeździe. Codziennie robiliśmy po 3000-3500 m przewyższenia. Sporo tego było, ale przynajmniej pojeździłem na długich konkretnych podjazdach i myślę, że będzie to procentować. W Trydencie zaczęło się od „drużyny”. Jej trasa była płaska i szybka, 14 minut jazdy i tyle. Więcej było stresu przed etapem i w jego trakcie niż samego kręcenia. Była to moja pierwsza czasówka w sezonie, potraktowałem ją jako poważny trening przed otwarciem Giro w Belfaście.

Drugi etap był chyba moim najlepszym w dotychczasowym sezonie. Finałowe wzniesienie było dość ciężkie. Znałem część tego podjazdu, bo była to trasa zeszłorocznej górskiej czasówki z Giro d’Italia. Lżejsze 8 km jechało się identycznie jak w zeszłym roku, dalsza trudniejsza część była dla mnie nowa. Zaskoczył mnie zwycięzca tego etapu, Edoardo Zardini. Miał tego dnia moc i wygrał w dobrym stylu. Wykorzystał czarowanie się w peletonie, zaatakował w odpowiednim momencie i powiększał przewagę aż do mety. Ja nie chciałem przeszarżować. Nie przepadam za częstymi skokami, dlatego spokojnie reagowałem na ataki, które rozpoczął Fabio Aru. Starałem się jechać swoje i myślę, że była to dobra taktyka, bo w końcówce dojechałem do czołówki i miałem jeszcze zapas sił, żeby zafiniszować po drugie miejsce. Pierwszy raz zaatakowałem 600 m przed metą, doszli mnie, odpuściłem i zaatakowałem jeszcze raz na 300 m przed metą. Nie było nic do stracenia, więc trzeba było próbować. Drugi etap ustawił wyścig. Po nim było wiadomo, kto jest w jakiej dyspozycji, na kogo trzeba uważać, kogo pilnować. Do ostatniego etapu o czołowe pozycje walczyli mniej więcej ci sami kolarze.

W trzecim etapie końcowy podjazd był krótki i strasznie sztywny. Był to ten sam podjazd, który jechałem na Giro del Trentino 10 lat temu. Wtedy byłem 11., teraz 12., zbyt wiele się nie zmieniło. Na więcej nie było mnie tego dnia stać, popis dał za to Evans. Odbiłem to sobie na ostatnim etapie. Tak jak sądziłem, wyścig rozegrał się na Monte Bondone. Z 20-km podjazdem nie ma żartów. Pilnowałem na nim tych, których musiałem pilnować, i starałem się nie tracić kontaktu z czołówką. Atakowali zawodnicy z większą stratą w generalce niż moja, a ja zachowywałem spokój. Wiedziałem, że nie mogę odpowiedzieć na ataki Pelizottiego, Landy i Meintjesa, bo za mną pojechaliby Evans, Pozzovivo i inni. W generalce było ciasno i ryzyko kontrataków było zbyt wielkie, dlatego wolałem wyczekać do samego końca i spróbować walczyć na finiszu. Tempo było mocne, szczególnie gdy Evans zaczął sam ciągnąć, reszta stawki się dostosowała i nie było mowy o żadnych skokach. Spokojna i równa jazda pozwoliła mi stanąć na podium wyścigu. Wyrównałem swój rekord z 2009 r., wtedy też byłem trzeci. Wygrałem wtedy jeszcze etap, ale cieszę się z tego, co osiągnąłem w tym roku. Startowałem w Trentino po raz 11., nie ma chyba wyścigu, w którym jechałbym częściej jako zawodowiec. Jak co roku, na miejscu byli polscy dziennikarze. Miałem z kim porozmawiać i od kogo otrzymać wsparcie, było sympatycznie.

Dwa dni po Trentino zadebiutowałem w Liege-Bastogne-Liege. Przekonałem się, że to bardzo fajny wyścig, jestem pozytywnie zaskoczony jego przebiegiem. Spodziewałem się, że jego trasa z wieloma podjazdami może wymęczyć, ale nie sądziłem, że atmosfera będzie aż tak wyjątkowa. Rzadko kiedy można spotkać tylu kibiców na trasie, czułem, że to jeden z najważniejszych klasyków i cieszę się, że trafiłem na jego setną edycję. Przed startem podszedł do mnie kibic z prośbą o podpisanie moich pocztówek, miał wszystkie, nawet takie z 2002 r., gdy jeździłem jeszcze w Amore & Vita-Beretta! Niech to świadczy o poziomie zainteresowania kolarstwem w Belgii.

Duże znaczenie w takim wyścigu ma znajomość trasy i trochę mi jej zabrakło, może inaczej bym go rozegrał, gdybym znał nieco więcej szczegółów. Zaatakowałem kilometr przed metą i skontrował mnie Dan Martin, ale czasami trzeba zaryzykować. W końcówce działo się bardzo dużo, kontrola była strasznie mocna i trzeba było jechać wyjątkowo czujnie. Wcześniej dowiedziałem się przez radio o kraksie Rui Costy, ale nie zmieniła ona wiele w mojej roli na wyścigu, bo miałem w nim wolną rękę. Rui trochę się potłukł, ale jedzie w Romandii i myślę, że w końcu się przełamie. O żadnej klątwie mistrza świata bym nie mówił, jego główny cel na ten sezon to Tour de France i mam nadzieję, że pokaże w nim swoje wielkie możliwości. Starałem się wykorzystać w Belgii zaufanie ekipy i myślę, że jak na debiut nie było źle. W przyszłym roku znów chciałbym stanąć na starcie Liege-Bastogne-Liege. Wielką rzecz zrobił w Belgii mój kolega z Lampre-Merida, Matteo Bono. Uciekać tyle kilometrów na takiej trasie to jest coś, czapki z głów. Nie dziwi mnie miejsce Michała Kwiatkowskiego w tym wyścigu. Niech idzie za ciosem, bo to, co robi, zasługuje na wielki szacunek. Wyrasta na jednego z najlepszych kolarzy na świecie, oby tak dalej.

Myślę, że w ostatnich startach mocno pomogło mi zgrupowanie na Etnie. Potrenowałem na niej długie podjazdy, których nie mam w domu, i nie żałuję, że się na nią wybrałem. Wykonałem tam solidną pracę i spodziewam się dobrych efektów wspinaczki na wulkanie. Robiłem tam nawet 4500 m przewyższenia na jednym treningu, 3000 m to było minimum, najczęściej zaliczałem między 3500 a 4300 m. Nie mogę narzekać na formę, jeśli uda się ją utrzymać w maju, powinno być dobrze. Oby tylko zdrowie dopisywało. O Giro na razie nie rozmawiamy w ekipie zbyt wiele, zostało jeszcze trochę czasu i nie ma się co stresować na zapas. We wtorek wylatuję do Irlandii, tam zaczną się odprawy i ustalanie szczegółów. Wcześniej postaram się podzielić z Wami swoimi ostatnimi myślami przed Giro. Udanej majówki, oby i Wam noga podawała!

1 komentarz:

  1. Strzalka Przemku.Ja milego dobrze przeczytac bloga od ktorego wieje optymizmem(a nie tylko narzekanie,bo to bo tamto itp..).Ale sam wiesz najlepiej ,i mozesz z reka na sercu powiedziec ze przygotowales sie na 100 procent.Dobrze ze forma idzie w gore bo rozowe szalenstwo tuz tuz.Awiec powodzonka na Giro,oraz milego aktywnego wypoczynku z rodzinka pa

    OdpowiedzUsuń